Название: Była sobie rzeka
Автор: Diane Setterfield
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 978-83-8125-992-7
isbn:
Od tamtej pory rzeka podmyła brzeg, wypłukała warstwy żwiru i utworzyła niebezpieczne nawisy, które od góry wyglądały z pozoru stabilnie, lecz nie utrzymałyby ciężaru człowieka. Kiedy się zarywały, pozostawały tylko niskie skarpy z łoziną, krwawnicą i wiązówką, które mogły związać glebę i utrzymać rzekę w korycie, mimo to zmywała je każda wysoka fala. Podczas równonocy i po obfitych deszczach, również po umiarkowanych, jeśli poprzedziły je okresy piekącego słońca, i w czasie topnienia śniegów, a także w różnych innych okolicznościach bez żadnej widocznej przyczyny poza złośliwością natury rzeka wylewała na te niskie brzegi. W połowie owej niskiej skarpy ktoś wbił w ziemię drewniany kołek. Chociaż posrebrzał on od czasu i popękał wskutek częstego nasiąkania wodą, nadal widać było na nim nacięcia oznaczające poziom wody i można było odczytać daty mówiące, kiedy miały miejsce największe powodzie. Najwięcej nacięć widniało w dolnej części pala, lecz w środkowej i górnej niewiele mniej. Nieco wyżej na skarpie tkwił drugi kołek, nowszy. Najwyraźniej zdarzały się powodzie, które zalewały ten pierwszy w całości. Na nowszym palu widać było tylko dwie kreski – sprzed ośmiu i sprzed pięciu lat.
Tego dnia przy niższym kołku stała kobieta. Gołymi dłońmi, popękanymi i zaczerwienionymi od zimna, przyciskała do ciała płaszcz i patrzyła na rzekę. Spod niewielu szpilek, którymi upinała włosy, wymykały się kosmyki i powiewały na wietrze wokół twarzy. Były tak jasne, że całkiem maskowały siwiznę, która pojawiała się tu i ówdzie. O ile jednak włosy niewiasty nie wskazywały jeszcze na jej czterdzieści kilka lat, o tyle nie można było tego samego powiedzieć o twarzy. Znać było na niej liczne troski, a czoło przecinały zmarszczki wyżłobione przez ciągły niepokój.
Granica wody biegła dobre dwa kroki od pala. Dzisiaj na pewno nie grozi powódź. Ani jutro. Mimo to w oczach kobiety majaczył lęk. Rzeka syczała, srebrzysta i zimna. W nierównych odstępach czasu parskała wodą, a kiedy odprysk wody lądował zbyt blisko butów kobiety, ta odskakiwała i cofała się o pół kroku.
Kiedy tak stała i patrzyła na rzekę, przypomniała jej się opowieść o wyplataczu koszy i aż się wzdrygnęła na myśl o odwadze człowieka, który wszedł do wody z kieszeniami pełnymi kamieni. Myślała o duszach umarłych, żyjących podobno w rzece, i zastanawiała się, które z nich przepływają teraz obok niej, plując w jej stronę wodą. Nie pierwszy raz przyszło jej do głowy, żeby zapytać pastora o zmarłe dusze w rzece. Biblia o nich nie mówiła, a przynajmniej ona o tym nie słyszała, lecz to nic nie znaczyło. O wielu prawdziwych rzeczach Biblia nie mówiła. To gruba księga, ale wszak nie może zawierać wszystkich prawdziwych rzeczy.
Odwróciła się i ruszyła pod górę w stronę chaty. Dzień pracy nie był zimą krótszy niż latem i kiedy wróciła do domu, zapadał zmrok. Musi jeszcze oporządzić zwierzęta.
Lily zamieszkała w Chacie Wikliniarza cztery lata temu. Przedstawiła się jako wdowa White i początkowo uważano ją za podejrzaną osobę, ponieważ udzielała wymijających odpowiedzi na każde pytanie dotyczące jej przeszłości i nerwowo odrzucała wszystkie przejawy sąsiedzkiego zainteresowania. Lecz co niedziela, bez wyjątku, zjawiała się w kościele, a przy każdym skromnym zakupie skrupulatnie odliczała skąpe monety w sakiewce i ani razu nie poprosiła o kredyt. Z czasem więc podejrzliwość mieszkańców ucichła. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła pracować na plebanii – początkowo przy praniu bielizny, potem, ponieważ była obrotna i niezmordowana, wykonywała coraz więcej prac, a kiedy dwa lata temu gospodyni pastora poszła na emeryturę, Lily przejęła wszystkie jej obowiązki. Gospodyni pastora miała do dyspozycji dwa ładne pokoje, mimo to Lily pozostała w Chacie Wikliniarza – jak twierdziła, ze względu na zwierzęta. Ludzie już do niej przywykli, mimo to w okolicy nadal pokutowało przekonanie, że z Lily White coś jest nie całkiem w porządku. Czy naprawdę była wdową? Czemu stawała się taka nerwowa, gdy ktoś ją niespodziewanie zagadnął? I jakaż rozsądna kobieta wolałaby mieszkać na podmokłym odludziu, zamiast cieszyć się komfortem wytapetowanych ścian plebanii? Czy naprawdę z powodu kozła i kilku świń? Życzliwość Lily oraz jej praca u pastora przełamały jednak ludzką podejrzliwość i większość osób traktowała ją teraz z pobłażliwością bliską współczuciu. Może i jest dobrą gospodynią, lecz na ucho szeptano sobie, że nie ma wszystkich klepek w głowie.
W domysłach, jakie ludzie snuli na temat Lily White, tkwiło ziarno prawdy. Zarówno w świetle prawa, jak i przed obliczem Boga Lily nie była niczyją żoną. Owszem, przez kilka lat był pewien pan White, przy którym spełniała wszystkie powinności żony: gotowała mu posiłki, szorowała podłogi, prała koszule, opróżniała nocnik i ogrzewała łóżko. On z kolei pełnił zwyczajowe obowiązki męża: zapewniał jej niedostatek pieniędzy, wypijał za nią piwo, nie wracał na noc do domu, kiedy mu przyszła ochota, i bił ją. W oczach Lily było to jak małżeństwo pod każdym względem i kiedy pięć lat temu zniknął w okolicznościach, o których starała się nie myśleć, nie wahała się ani chwili. Zważywszy wszystkie jego kradzieże, pijaństwa i inne fatalne nawyki, White było nazwiskiem, na które nie zasługiwał. Ona również i dobrze o tym wiedziała, mimo to ze wszystkich nazwisk, jakie mogła nosić, tego pragnęła najbardziej. Więc je przyjęła. Opuściła dom, w którym mieszkała, wyruszyła wzdłuż rzeki i przypadkiem trafiła do Buscot. Przez całą drogę mamrotała pod nosem „Lily White”. I postanowiła zasłużyć na to nazwisko.
Wrzuciła żółtemu kozłowi trochę zgniłych ziemniaków, po czym poszła nakarmić świnie, które mieszkały w starej drewutni – kamiennej szopie stojącej w połowie drogi między domem a rzeką, z wysoką, wąską szczeliną od strony domu, przez którą mógł przejść jeden człowiek, oraz z niskim, szerokim otworem, którędy zwierzęta mogły wychodzić do swojej błotnistej zagrody. W środku niski murek oddzielał od siebie dwie części pomieszczenia – od strony Lily piętrzyło się pod ścianą porąbane drewno, a obok stały worek z ziarnem, stara cynowa wanna, do połowy wypełniona pomyjami, kilka wiader oraz półka, na której pomału gniły jabłka.
Lily wzięła wiadra, wyszła z nimi na dwór i skierowała się do zagrody dla świń. Przechyliła nad ogrodzeniem kubeł pełen na wpół zgniłej kapusty i innych warzyw, za bardzo zbrązowiałych, aby dało się je zidentyfikować, СКАЧАТЬ