Była sobie rzeka. Diane Setterfield
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Była sobie rzeka - Diane Setterfield страница 26

Название: Była sobie rzeka

Автор: Diane Setterfield

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 978-83-8125-992-7

isbn:

СКАЧАТЬ by dało się na nim rozłożyć siennik. Na jednym końcu ta sypialniana półka przylegała do komina, tak że kiedy rozpalono w piecu, głowa lub nogi śpiącej osoby mogły przez pierwszą część nocy ogrzewać się w cieple. Obejście jednak mocno podupadło i chata równie często stała pusta co zamieszkana. Była za mała, aby ktoś zechciał nadawać jej nazwę, tym bardziej zatem może zaskoczyć fakt, że miała nawet dwie. Oficjalnie nazywano ją Chatą na Bagnie, lecz jak sięgnąć pamięcią, wszyscy mówili o niej Chata Wikliniarza. Dawno temu, przez dziesięć, a może trzydzieści lat, zależy, kogo o to zapytać, mieszkał tu wyplatacz koszy. Przez całe lato zbierał trzcinę, a zimą robił kosze i każdy, kto potrzebował kosza, kupował go u niego, ponieważ robił je dobrze i nie żądał wiele. Nie miał dzieci, które mogłyby mu sprawić zawód, ani żony, która by mu suszyła głowę, ani żadnej innej kobiety, która by mu złamała serce. Był cichy, lecz nie ponury, wszystkim mówił „Dzień dobry” niezwykle uprzejmie i z nikim się nie kłócił. Żył bez długów, nie miał na sumieniu żadnych grzechów, o których ludzie by wiedzieli lub których by się domyślali. Pewnego ranka wikliniarz wszedł do rzeki z kieszeniami pełnymi kamieni. Gdy jego zwłoki uderzyły w barkę czekającą przy pomoście na załadunek, ludzie weszli do chaty i znaleźli ziemniaki w kamiennym garncu, a obok ser. Była też flaszka cydru, a na kominie stała w połowie pełna puszka z tytoniem. Wszyscy w okolicy zachodzili w głowę, czemu nieszczęśnik odebrał sobie życie. Miał pracę, jedzenie i drobne przyjemności – czego więcej może pragnąć człowiek? Nikt nie umiał rozwikłać tej tajemnicy, a Chata na Bagnie z dnia na dzień stała się Chatą Wikliniarza.

      Od tamtej pory rzeka podmyła brzeg, wypłukała warstwy żwiru i utworzyła niebezpieczne nawisy, które od góry wyglądały z pozoru stabilnie, lecz nie utrzymałyby ciężaru człowieka. Kiedy się zarywały, pozostawały tylko niskie skarpy z łoziną, krwawnicą i wiązówką, które mogły związać glebę i utrzymać rzekę w korycie, mimo to zmywała je każda wysoka fala. Podczas równonocy i po obfitych deszczach, również po umiarkowanych, jeśli poprzedziły je okresy piekącego słońca, i w czasie topnienia śniegów, a także w różnych innych okolicznościach bez żadnej widocznej przyczyny poza złośliwością natury rzeka wylewała na te niskie brzegi. W połowie owej niskiej skarpy ktoś wbił w ziemię drewniany kołek. Chociaż posrebrzał on od czasu i popękał wskutek częstego nasiąkania wodą, nadal widać było na nim nacięcia oznaczające poziom wody i można było odczytać daty mówiące, kiedy miały miejsce największe powodzie. Najwięcej nacięć widniało w dolnej części pala, lecz w środkowej i górnej niewiele mniej. Nieco wyżej na skarpie tkwił drugi kołek, nowszy. Najwyraźniej zdarzały się powodzie, które zalewały ten pierwszy w całości. Na nowszym palu widać było tylko dwie kreski – sprzed ośmiu i sprzed pięciu lat.

      Tego dnia przy niższym kołku stała kobieta. Gołymi dłońmi, popękanymi i zaczerwienionymi od zimna, przyciskała do ciała płaszcz i patrzyła na rzekę. Spod niewielu szpilek, którymi upinała włosy, wymykały się kosmyki i powiewały na wietrze wokół twarzy. Były tak jasne, że całkiem maskowały siwiznę, która pojawiała się tu i ówdzie. O ile jednak włosy niewiasty nie wskazywały jeszcze na jej czterdzieści kilka lat, o tyle nie można było tego samego powiedzieć o twarzy. Znać było na niej liczne troski, a czoło przecinały zmarszczki wyżłobione przez ciągły niepokój.

      Granica wody biegła dobre dwa kroki od pala. Dzisiaj na pewno nie grozi powódź. Ani jutro. Mimo to w oczach kobiety majaczył lęk. Rzeka syczała, srebrzysta i zimna. W nierównych odstępach czasu parskała wodą, a kiedy odprysk wody lądował zbyt blisko butów kobiety, ta odskakiwała i cofała się o pół kroku.

      Kiedy tak stała i patrzyła na rzekę, przypomniała jej się opowieść o wyplataczu koszy i aż się wzdrygnęła na myśl o odwadze człowieka, który wszedł do wody z kieszeniami pełnymi kamieni. Myślała o duszach umarłych, żyjących podobno w rzece, i zastanawiała się, które z nich przepływają teraz obok niej, plując w jej stronę wodą. Nie pierwszy raz przyszło jej do głowy, żeby zapytać pastora o zmarłe dusze w rzece. Biblia o nich nie mówiła, a przynajmniej ona o tym nie słyszała, lecz to nic nie znaczyło. O wielu prawdziwych rzeczach Biblia nie mówiła. To gruba księga, ale wszak nie może zawierać wszystkich prawdziwych rzeczy.

      Odwróciła się i ruszyła pod górę w stronę chaty. Dzień pracy nie był zimą krótszy niż latem i kiedy wróciła do domu, zapadał zmrok. Musi jeszcze oporządzić zwierzęta.

      Lily zamieszkała w Chacie Wikliniarza cztery lata temu. Przedstawiła się jako wdowa White i początkowo uważano ją za podejrzaną osobę, ponieważ udzielała wymijających odpowiedzi na każde pytanie dotyczące jej przeszłości i nerwowo odrzucała wszystkie przejawy sąsiedzkiego zainteresowania. Lecz co niedziela, bez wyjątku, zjawiała się w kościele, a przy każdym skromnym zakupie skrupulatnie odliczała skąpe monety w sakiewce i ani razu nie poprosiła o kredyt. Z czasem więc podejrzliwość mieszkańców ucichła. Nie minęło wiele czasu, jak zaczęła pracować na plebanii – początkowo przy praniu bielizny, potem, ponieważ była obrotna i niezmordowana, wykonywała coraz więcej prac, a kiedy dwa lata temu gospodyni pastora poszła na emeryturę, Lily przejęła wszystkie jej obowiązki. Gospodyni pastora miała do dyspozycji dwa ładne pokoje, mimo to Lily pozostała w Chacie Wikliniarza – jak twierdziła, ze względu na zwierzęta. Ludzie już do niej przywykli, mimo to w okolicy nadal pokutowało przekonanie, że z Lily White coś jest nie całkiem w porządku. Czy naprawdę była wdową? Czemu stawała się taka nerwowa, gdy ktoś ją niespodziewanie zagadnął? I jakaż rozsądna kobieta wolałaby mieszkać na podmokłym odludziu, zamiast cieszyć się komfortem wytapetowanych ścian plebanii? Czy naprawdę z powodu kozła i kilku świń? Życzliwość Lily oraz jej praca u pastora przełamały jednak ludzką podejrzliwość i większość osób traktowała ją teraz z pobłażliwością bliską współczuciu. Może i jest dobrą gospodynią, lecz na ucho szeptano sobie, że nie ma wszystkich klepek w głowie.

      W domysłach, jakie ludzie snuli na temat Lily White, tkwiło ziarno prawdy. Zarówno w świetle prawa, jak i przed obliczem Boga Lily nie była niczyją żoną. Owszem, przez kilka lat był pewien pan White, przy którym spełniała wszystkie powinności żony: gotowała mu posiłki, szorowała podłogi, prała koszule, opróżniała nocnik i ogrzewała łóżko. On z kolei pełnił zwyczajowe obowiązki męża: zapewniał jej niedostatek pieniędzy, wypijał za nią piwo, nie wracał na noc do domu, kiedy mu przyszła ochota, i bił ją. W oczach Lily było to jak małżeństwo pod każdym względem i kiedy pięć lat temu zniknął w okolicznościach, o których starała się nie myśleć, nie wahała się ani chwili. Zważywszy wszystkie jego kradzieże, pijaństwa i inne fatalne nawyki, White było nazwiskiem, na które nie zasługiwał. Ona również i dobrze o tym wiedziała, mimo to ze wszystkich nazwisk, jakie mogła nosić, tego pragnęła najbardziej. Więc je przyjęła. Opuściła dom, w którym mieszkała, wyruszyła wzdłuż rzeki i przypadkiem trafiła do Buscot. Przez całą drogę mamrotała pod nosem „Lily White”. I postanowiła zasłużyć na to nazwisko.

      Wrzuciła żółtemu kozłowi trochę zgniłych ziemniaków, po czym poszła nakarmić świnie, które mieszkały w starej drewutni – kamiennej szopie stojącej w połowie drogi między domem a rzeką, z wysoką, wąską szczeliną od strony domu, przez którą mógł przejść jeden człowiek, oraz z niskim, szerokim otworem, którędy zwierzęta mogły wychodzić do swojej błotnistej zagrody. W środku niski murek oddzielał od siebie dwie części pomieszczenia – od strony Lily piętrzyło się pod ścianą porąbane drewno, a obok stały worek z ziarnem, stara cynowa wanna, do połowy wypełniona pomyjami, kilka wiader oraz półka, na której pomału gniły jabłka.

      Lily wzięła wiadra, wyszła z nimi na dwór i skierowała się do zagrody dla świń. Przechyliła nad ogrodzeniem kubeł pełen na wpół zgniłej kapusty i innych warzyw, za bardzo zbrązowiałych, aby dało się je zidentyfikować, СКАЧАТЬ