Название: Świst umarłych
Автор: Graham Masterton
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Полицейские детективы
Серия: Katie Maguire
isbn: 978-83-8125-926-2
isbn:
Nadkomisarz Pearse zwierzył się jej nawet kiedyś, że nie za bardzo słuchał, co Katie opowiada o systematycznym niszczeniu liczników zużycia wody, bo kiedy to mówiła, po raz pierwszy zauważył, że odcień jej oczu jest „tak mocno zielony”.
Rozdział 4
Kierowca i dwóch młodszych krewnych pomogli wysiąść z minibusa piątce pasażerów. Ich włosy były srebrzyste albo już całkiem białe, choć jednemu z nich na łysinie pozostało jedno zaczesywane pasemko, które raz po raz podrywało się na wietrze niczym skrzydło rannej mewy.
W zwartej grupie, niczym mały oddział marszowy, szurając nogami, przekroczyli bramy cmentarza Świętej Katarzyny. Wszyscy byli ubrani na czarno, poza jedną kobietą, która miała na sobie ciemnozielony płaszcz. Dwóch młodszych krewnych szło za nimi, niosąc owinięte celofanem bukiety czerwonych róż.
Mijali ślepe kamienne anioły i klomby, aż doszli do mogiły z wysoką tablicą z czarnego marmuru. Z trzech stron otaczał ją żywopłot z ciemnych cisów, wysoki niemal na trzy metry. Przed nią stała długa kamienna ława, gdzie cała piątka usiadła. Trzech braci i dwie siostry. Niewątpliwie byli spokrewnieni. Mieli podobne szerokie twarze i spłaszczone nosy. Dwaj młodsi krewni położyli kwiaty na grobie i stanęli za ławką. Byli pewnie tuż po dwudziestce, z powagą spełniali swoją powinność, ale wydawali się skrępowani. Jeden ziewnął.
Po minucie ciszy najstarszy mężczyzna wsparł się na lasce, by wstać, i odchrząknął.
– Minął więc kolejny rok od czasu, gdy opuściła nas Brianna – powiedział. – Trudno uwierzyć, że to już sześć lat, odkąd ostatni raz słyszeliśmy jej głos i razem wznosiliśmy toasty za rodzinę O’Learych i jej osiągnięcia. Sześć lat! I cokolwiek mówi się o tym, jak to czas leczy rany, wiem, że wszyscy tęsknimy za Brianną bardziej, niż da się to wyrazić w słowach.
Przerwał na chwilę, po czym ciągnął:
– Lubiła śpiewać Ostatnią różę lata, prawda? A my śpiewaliśmy jej tę piosenkę na pożegnanie. Nie jestem Johnem McDermottem, nie będę próbował swoich sił jako wokalista, ale czy te słowa nie są dziś równie wymowne jak wtedy, kiedy utraciliśmy ją tak okrutnie przedwcześnie?
Nie zostawię cię tu, byś usychała na łodydze samotnie, gdy inne piękności już śpią, tylko cicho rozsypię twe płatki na łożu, gdzie twoje przyjaciółki z ogrodu, pozbawione zapachu, martwe są.
Był dopiero w połowie fragmentu, który chciał zacytować, gdy usłyszeli dziwny, cichy świst. Z początku pomyśleli, że to tylko wiatr poruszający gałęzie cmentarnych drzew. Ale dźwięk powracał, falujący i niski; czasami cichł, jednak tylko na moment. Popatrzyli po sobie i wreszcie jeden z młodych powiedział na głos to, co wszyscy myśleli:
– Jezu, to chyba nie duch babci Brianny?
– Głupi jesteś – zgasił go drugi. – To tylko wiatr.
– Jaki tam wiatr! Posłuchaj! Jeśli to nie poświstywanie ducha, to co to jest?
Najstarszy mężczyzna uniósł laskę i pomachał nią, zwracając się do młodych:
– Uspokójcie się! Okażcie trochę szacunku! Jesteśmy tu, żeby oddać hołd matce waszej mamy, więc jeśli jej duch chce się do nas w tej chwili przyłączyć, to pięknie!
– Jasne – bąknął młody. – Tylko że babcia chyba nigdy nie grała na flecie!
Przez chwilę wsłuchiwali się uważnie i choć nie wyczuli w tym żadnej melodii, a dźwięk był cichy i urywany, poświstywanie trwało. Jakby muzyk nie mógł się zdecydować, co zagrać. Jedna z kobiet splotła dłonie, zamknęła oczy i zaczęła się modlić:
– Kochana Brianno, jeśli jesteś teraz z nami, wiedz, że cię kochamy i ogromnie za tobą tęsknimy.
Poświstywanie zostało nagle zagłuszone wściekłym krakaniem walczących wron. Usłyszeli trzepot skrzydeł i jakieś zgrzyty.
– To chyba dochodzi stamtąd. – Jeden z młodych wskazał ręką. – Zaczekajcie, pójdę sprawdzić.
– Idę z tobą, stary – powiedział drugi.
Obaj opuścili zgromadzenie starszyzny siedzącej na ławce i poszli ścieżką, by ustalić, skąd dochodził hałas. Gdy dotarli za następny żywopłot, wrony jeszcze krakały i szamotały się, ale na ich widok się rozpierzchły, wydając taki dźwięk, jakby ktoś strzepywał mokry parasol.
Młodzi ludzie zobaczyli cztery kamienne anioły wielkości człowieka. Były ustawione na rogach wyżwirowanego kwadratu. Nie dostrzegli, że trzy patrzą ze smutkiem w dół, a czwarty w niebo. Ich uwagę przykuła sylwetka siedząca na metalowej ławce pomiędzy dwoma posągami. Mężczyzna miał na sobie dżinsy i dżinsową koszulę. Ręce trzymał na kolanach. Tak jakby odpoczywał albo medytował. Ale brakowało głowy. Z krtani wystawał mu niklowany flet.
– O Matko Boska – szepnął jeden z chłopaków. – Widzisz to co ja, Sean? To chyba jakiś żart na Halloween?
Sean stał, jakby go zamurowało. Przyciskał dłoń do ust. Ramiona bezgłowej postaci i przód koszuli były poplamione zaschniętą ciemnobordową krwią. Nogawki dżinsów też. Skóra na rozciętej szyi była poszarpana. Młodzi ludzie mogli się domyślić, że do ciała dobrały się wrony.
– Widziałem taki dowcip w necie – mówił dalej chłopak, choć coraz bardziej rozedrganym głosem. – Koleś leżał przed drzwiami garażu, jakby opadająca brama ucięła mu głowę. Dokoła było mnóstwo krwi. Wezwano gliny, a okazało się, że to tylko żart, wiesz?
Zanim skończył, zerwał się silniejszy wiatr i poruszył suchymi liśćmi na cmentarnej ścieżce. Flet znów zaczął świstać. Delikatnie, bez ładu, ale równie melancholijnie jak w Ostatniej róży lata.
Gdy szczere serca usychają, a ukochani odchodzą w dal, któż chciałby pozostać na tym smutnym świecie sam?
Nadfrunął kruk, przysiadł bezczelnie na ramieniu bezgłowej postaci i zaczął skubać w jej szyi, popatrując groźnie na dwóch intruzów, jakby prowokował ich do starcia.
– Sean… Jezu Chryste – jęknął jeden z młodych. – On musi być prawdziwy. Kruki przecież nie żarłyby manekina, co?
Sean nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie, nachylił i obrzygał ścieżkę na wpół strawionym śniadaniem – jasnobrązową masą przybraną skórkami pomidorów, niczym płatkami czerwonych róż.
Rozdział 5
Katie była w drodze do windy, gdy usłyszała „ping” i zza rozsuwających się drzwi wyłonił się inspektor O’Rourke. Szybko ruszył w jej stronę.
– СКАЧАТЬ