Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 24

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ naf­to­wej lampy na obia­do­wym stole. Pod doty­kiem cza­ro­dziej­skich pędzel­ków oży­wał mar­twy boha­ter z bajki, jakby spry­skany oży­wia­jącą wodą.

      Akwa­re­lowe farby, podobne do dam­skich guzi­ków, leżały w bia­łym bla­sza­nym pudełku. Iwan-care­wicz galo­po­wał przez jodłowy las na sza­rym wilku. Cho­inki były mniej­sze od wilka. Care­wicz sie­dział na wilku tak, jak Ewen­ko­wie jeż­dżą na reni­fe­rach, doty­ka­jąc pra­wie pię­tami mchu. Dym uno­sił się spi­ralą do góry, a na gra­na­to­wym gwiaź­dzi­stym nie­bie maja­czyły jakieś ptaszki, przy­po­mi­na­jące urzęd­ni­cze znaczki.

      I czym wyraź­niej wspo­mi­na­łem swoje dzie­ciń­stwo, tym bar­dziej sta­wało się jasne, że już się ono nie powtó­rzy, że nawet nie natknę się na jego cień w cudzym dzie­cię­cym zeszy­cie.

      A był to groźny zeszyt.

      Pół­nocne mia­sta budo­wano z drewna, płoty i ściany domów malo­wano jasną ochrą i pędzel mło­dego arty­sty uczci­wie powta­rzał tę barwę wszę­dzie tam, gdzie chłop­czyk chciał mówić o zabu­do­wa­niach ulic, o dziele ludz­kich rąk.

      W zeszy­cie było bar­dzo, bar­dzo wiele pło­tów. Pra­wie na każ­dym rysunku równe, żółte płoty, zwień­czone czar­nymi liniami dru­tów kol­cza­stych, ota­czały ludzi i domy. Żela­zne nici wyko­nane według pań­stwo­wego wzorca pokry­wały wszyst­kie płoty w dzie­cię­cym zeszy­cie.

      Koło pło­tów stali ludzie. Ci ludzie z zeszytu nie byli ani chło­pami, ani robot­ni­kami, ani myśli­wymi – byli to żoł­nie­rze, kon­wo­jenci i war­tow­nicy z kara­bi­nami. Podobne do grzy­bów, chro­niące przed desz­czem budki stały u stóp ogrom­nych wieży straż­ni­czych. A na wie­żach cho­dzili żoł­nie­rze, roz­bły­ski­wały lufy kara­bi­nów.

      Zeszy­cik był nie­wielki, ale chłop­czyk zdo­łał nama­lo­wać w nim wszyst­kie pory roku w swoim rodzin­nym mie­ście.

      Jaskrawa zie­mia, jed­no­staj­nie zie­lona, jak na obra­zach wcze­snego Matisse’a, i sine, sine niebo, świeże, czy­ste i jasne. Zachody i wschody słońca były solid­nie pur­pu­rowe, i nie wyni­kało to z dzie­cię­cej nie­umie­jęt­no­ści znaj­do­wa­nia pół­to­nów, barw­nych przejść czy odkry­wa­nia sekre­tów świa­tło­cie­nia. Nie było też sztuką według recepty Gau­gu­ina, zale­ca­ją­cego malo­wać wszystko to, co wywo­łuje wra­że­nie zie­leni, naj­moc­niej­szym kolo­rem.

      Zesta­wie­nie barw w szkol­nym zeszy­cie bar­dzo praw­dzi­wie odda­wało kolo­ryt nieba na Dale­kiej Pół­nocy, nie­zwy­kle czy­sty i jasny, bez pół­to­nów.

      Przy­po­mnia­łem sobie starą pół­nocną legendę o Bogu, który był jesz­cze dziec­kiem, gdy stwa­rzał Tajgę. Barw było w niej nie­wiele, ale były one po dzie­cin­nemu czy­ste, rysu­nek pro­sty i jasny, a tematy nie­wy­szu­kane.

      Póź­niej, kiedy Bóg wyrósł i stał się doro­słym, nauczył się wyci­nać dzi­waczne wzory liści, wymy­ślił mnó­stwo postaci róż­no­barw­nych pta­ków. Dzie­cięcy świat sprzy­krzył mu się jed­nak i zasy­paw­szy śnie­giem swoje taj­gowe dzieło, odszedł na połu­dnie. Tak mówiła legenda.

      I w zimo­wych rysun­kach dzie­ciak także nie roz­mi­nął się z prawdą. Drzewa były czarne i nagie. To były daur­skie modrze­wie, a nie sosny i cho­iny z mojego dzie­ciń­stwa.

      Odby­wało się pół­nocne polo­wa­nie: szcze­rzący zęby owcza­rek nie­miecki napi­nał smycz, którą trzy­mał w ręku Iwan-care­wicz. Był on w czapce uszance woj­sko­wego kroju, w bia­łym pół­ko­żuszku z owczej skóry i dłu­gich ręka­wi­cach – „kra­gach”, jak je zwą na Pół­nocy. Na ple­cach Iwana-care­wicza zwi­sał auto­mat. W śniegu tkwiły nagie drzewa o kształ­cie trój­kąta.

      Dzie­ciak niczego nie zoba­czył ani nie zapa­mię­tał oprócz żół­tych domów, drutu kol­cza­stego, wie­ży­czek straż­ni­czych, owczar­ków nie­miec­kich, kon­wo­jen­tów z auto­ma­tami i sinego, sinego nieba.

      Mój towa­rzysz zagląd­nął do zeszytu i poma­cał kartki.

      – Lepiej byś gazety poszu­kał na pale­nie. – Wyrwał mi z rąk zeszyt, zgniótł go i rzu­cił z powro­tem na kupę śmieci. Zeszyt zaczął pokry­wać się szro­nem.

      SKON­DEN­SO­WANE MLEKO

      Z głodu nasza zawiść, podob­nie jak wszyst­kie inne uczu­cia, była tępa i bez­silna. Bra­ko­wało nam na nie siły, na to, żeby poszu­kać sobie łatwiej­szej pracy, żeby cho­dzić, pytać, pro­sić… Zazdro­ści­li­śmy tylko zna­jo­mym, tym, z któ­rymi razem zja­wi­li­śmy się w tym świe­cie, tym, któ­rym udało się tra­fić do pracy w biu­rze, w szpi­talu, w stajni – nie było tam wie­lo­go­dzin­nej, cięż­kiej, fizycz­nej pracy, wysła­wia­nej na fron­to­nach wszyst­kich wrót, że jest to sprawa dziel­no­ści i boha­ter­stwa. Sło­wem – zazdro­ści­li­śmy tylko Szes­ta­ko­wowi.

      Jedy­nie coś z zewnątrz mogło odmie­nić nasze zobo­jęt­nie­nie, odwieść od zbli­ża­ją­cej się z wolna śmierci. To musia­łaby być zewnętrzna, a nie wewnętrzna siła. Wewnątrz wszystko się wypa­liło, została pustka, było nam wszystko jedno, i poza jutrzej­szy dzień nie pla­no­wa­li­śmy niczego.

      Tak było i teraz – chciało mi się pójść do baraku, lec na nary, a tym­cza­sem ster­cza­łem u drzwi skle­piku z żyw­no­ścią. Mogli w nim kupo­wać tylko ska­zani za prze­stęp­stwa „pospo­lite”, a także zali­czeni do „przy­ja­ciół ludu” zło­dzieje-recy­dy­wi­ści. Nie mie­li­śmy tam co robić, ale nie spo­sób było ode­rwać oczu od chleb­nych bochen­ków koloru cze­ko­lady; słodki i ciężki zapach świe­żego chleba draż­nił nasze noz­drza – aż w gło­wie się od tego krę­ciło. A ja sta­łem, nie wie­dząc, kiedy znajdę w sobie dość siły, aby odejść do baraku, i patrza­łem na ten chleb. Wtedy wła­śnie zawo­łał mnie Szes­ta­kow.

      Zna­łem go jesz­cze z „Wiel­kiej Ziemi”, z wię­zie­nia na Butyr­kach; sie­dzia­łem z nim w jed­nej celi. Nie było mię­dzy nami przy­jaźni, cał­kiem po pro­stu zwy­kła zna­jo­mość. W kopalni Szes­ta­kow nie pra­co­wał na przodku. Był inży­nie­rem, geo­lo­giem, więc wzięli go do pracy w zwia­dzie geo­lo­gicz­nym, czyli do biura. Szczę­śli­wiec, led­wie raczył się witać ze swymi zna­jo­mymi z Moskwy. Nie obra­ża­li­śmy się – nie wia­domo, co mogli mu roz­ka­zać w tym wzglę­dzie. Wła­sna koszula bliż­sza ciału itd.

      – Zapal – powie­dział Szes­ta­kow i podał mi kawa­łek ode­rwa­nej gazety, nasy­pał machorki, zapa­lił zapałkę, praw­dziwą zapałkę…

      Zapa­li­łem.

      – Muszę z tobą poroz­ma­wiać – powie­dział.

      – Ze mną?

      – Tak.

      Ode­szli­śmy СКАЧАТЬ