Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 23

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ – na opusz­kach wydzie­lały się wyraź­nie linie papi­larne, jakby odwzo­ro­wa­nie gór­skiego reliefu. Rysu­nek ich był jed­na­kowy na wszyst­kich dzie­się­ciu pal­cach – kon­cen­tryczne kręgi podobne do sło­jów ścię­tego drzewa. Przy­po­mniał sobie, jak jed­nego razu, w dzie­ciń­stwie, zatrzy­mał go na bul­wa­rze Chiń­czyk z pralni znaj­du­ją­cej się w sute­re­nach domu, w któ­rym wyrósł. Chiń­czyk przy­pad­kiem chwy­cił go za rękę, potem za drugą, obró­cił dło­nie do góry i coś w pod­nie­ce­niu zawo­łał w swoim języku. Oka­zało się, że uznał go za szczę­ścia­rza, nazna­czo­nego przez los. O tym zna­mie­niu szczę­ścia poeta przy­po­mi­nał sobie wie­lo­krot­nie, zwłasz­cza wtedy, kiedy wydru­ko­wał swoją pierw­szą książkę. A teraz wspo­mi­nał Chiń­czyka bez zło­ści i bez iro­nii – było mu wszystko jedno.

      Naj­waż­niej­sze, że jesz­cze nie umarł. A przy tym, co to zna­czy: umarł jak poeta? W takiej śmierci powinno być coś dzie­cięco naiw­nego. Albo coś roz­myśl­nie teatral­nego – jak u Jesie­nina czy Maja­kow­skiego.

      Umarł jak aktor – to jesz­cze da się zro­zu­mieć. Ale umarł jak poeta? Tak, on domy­ślał się cze­goś, co było przed nim. Na punk­cie tran­zy­to­wym zdą­żył wiele zro­zu­mieć i odgad­nąć. I cie­szył się, spo­koj­nie cie­szył się z wła­snej bez­sil­no­ści, mając nadzieję, że umrze. Przy­po­mniał sobie dawny już wię­zienny spór, co jest gor­sze, strasz­niej­sze – łagier czy wię­zie­nie – nikt niczego naprawdę nie wie­dział, argu­menty były wydu­mane. Przy­po­mniał sobie rów­nież, jak okrut­nie uśmie­chał się przy­wie­ziony do tego wię­zie­nia czło­wiek z łagru. Zapa­mię­tał ten uśmiech na zawsze, tak, że bał się o nim wspo­mi­nać.

      Pomy­śl­cie, jeśli teraz umrze, jak spryt­nie ich oszuka – tych, co go tu przy­wie­dli na całe dzie­sięć lat. Przed kil­koma laty był na zesła­niu i wie­dział, że umiesz­czono go na spe­cjal­nej liście, na zawsze. Na zawsze? Skala odnie­sień została prze­miesz­czona i słowa utra­ciły swój sens.

      Ponow­nie poczuł roz­po­czy­na­jący się przy­pływ sił, tak wła­śnie jak w morzu. Wie­lo­go­dzinny przy­pływ. A potem – odpływ. Ale morze nie odcho­dzi prze­cież od nas na zawsze. Jesz­cze wyzdro­wieje.

      Nagle zachciało mu się jeść, ale nie miał sił, aby się poru­szyć. Powoli i z tru­dem przy­po­mniał sobie, że oddał dzi­siej­szą miskę zupy swo­jemu sąsia­dowi, że jedy­nym jego poży­wie­niem w ciągu ostat­niego dnia był kubek gorą­cej wody. Oczy­wi­ście oprócz chleba. Ale chleb wyda­wano dawno temu, bar­dzo dawno. A wczo­raj­szy – ukra­dli. Ktoś jesz­cze miał dość siły, aby móc ukraść.

      Leżał tak, lekki i bez czu­cia, aż nastą­pił ranek. Elek­tryczne świa­tło tro­chę zżół­kło i przy­nie­siono chleb na dużych tacach z dykty, tak jak każ­dego dnia.

      Ale on już się nie dener­wo­wał, nie wypa­try­wał piętki, nie pła­kał, jeśli tra­fiła się innemu; nie wpy­chał do ust drżą­cymi pal­cami „dowa­żo­nego” kawałka, który natych­miast top­niał w ustach, noz­drza roz­sze­rzały się i całe jeste­stwo prze­ni­kał smak i zapach świe­żego, żyt­niego chleba. A w ustach nie było już tego kawa­łeczka chleba, cho­ciaż nie zdą­żył go prze­łknąć ani też poru­szyć szczę­kami. Kawa­łek chleba roz­to­pił się, znikł i to było jak cud, jak wiele z tutej­szych cudów. Nie, teraz już się nie dener­wo­wał. Kiedy jed­nak wło­żyli mu do ręki jego dobową por­cję, oto­czył ją bez­kr­wi­stymi pal­cami i przy­ci­snął chleb do ust. Gryzł go nad­we­rę­żo­nymi przez szkor­but zębami, dzią­sła krwa­wiły, zęby chwiały się, ale on nie odczu­wał bólu. Z całych sił przy­ci­skał chleb do ust, wpy­chał go, ssał, szar­pał i gryzł…

      Sąsie­dzi powstrzy­my­wali go:

      – Nie jedz wszyst­kiego na raz, potem zjesz, potem…

      I poeta zro­zu­miał. Nie wypusz­cza­jąc okrwa­wio­nego chleba z brud­nych sina­wych pal­ców, sze­roko otwo­rzył oczy.

      – Kiedy potem? – powie­dział wyraź­nie i jasno. I zamknął oczy.

      Umarł pod wie­czór.

      Ale „spi­sali” go w dwa dni póź­niej – przez dwie doby uda­wało się pomy­sło­wym sąsia­dom otrzy­my­wać chleb za zmar­łego; pod­no­sił on rękę jak mario­netka. Tak więc umarł przed ofi­cjalną datą swej śmierci – wcale zna­czący szcze­gół dla jego przy­szłych bio­gra­fów.

      DZIE­CINNE OBRAZKI

      Wyga­niano nas do pracy, nie posłu­gu­jąc się żad­nymi spi­sami, odli­cza­jąc jedy­nie piątki przy prze­cho­dze­niu przez bramę. Usta­wiano nas zawsze piąt­kami, gdyż bie­gle posłu­gi­wać się tabliczką mno­że­nia potra­fiło bar­dzo nie­wielu kon­wo­jen­tów. Jakie­kol­wiek dzia­ła­nie aryt­me­tyczne, wyko­ny­wane na mro­zie, a przy tym na żywym mate­riale, to sprawa poważna. Miara aresz­tanc­kiej cier­pli­wo­ści może się nagle prze­brać i naczal­stwo brało to pod uwagę.

      Dzi­siaj mie­li­śmy lekką pracę, błatną – piło­wa­nie drzewa na tar­czo­wej pile. Piła wiro­wała, leciutko postu­ku­jąc w sto­jaku. Zwa­la­li­śmy na nią ogromne bier­wiono i z wolna posu­wa­li­śmy je w kie­runku piły. Piła wyda­wała jękliwy głos i zaczy­nała wście­kle war­czeć – jej, podob­nie jak i nam, nie podo­bała się praca na Pół­nocy, ale prze­su­wa­li­śmy pień wciąż do przodu, aż roz­pa­dał się na dwie czę­ści, dwa nie­ocze­ki­wa­nie lek­kie kawałki.

      Trzeci nasz towa­rzysz roz­łu­py­wał drwa cięż­kim nie­bie­ska­wym topo­rem, osa­dzo­nym na dłu­gim, żół­tym sty­li­sku. Grub­sze kloce roz­ku­wał, zaczy­na­jąc od brzegu, a te cień­sze – roz­rą­by­wał jed­nym ude­rze­niem. Ude­rze­nia były słabe – nasz kolega był tak samo głodny jak i my, ale prze­mar­z­nięty modrzew roz­łu­puje się łatwo. Przy­roda na Pół­nocy wcale nie jest pozba­wiona cha­rak­teru – jest w zmo­wie z tymi, co nas tu przy­słali.

      Skoń­czy­li­śmy pracę, poukła­dali drwa i zaczę­li­śmy cze­kać na kon­wój. Wpraw­dzie nasz kon­wo­jent był na miej­scu, grzał się w tym biu­rze, dla któ­rego piło­wa­li­śmy drzewo, ale do domu nale­żało wra­cać w peł­nej para­dzie, całą grupą, która roz­dzie­liła się w mie­ście na mniej­sze.

      Po ukoń­cze­niu pracy nie poszli­śmy się grzać. Już dawno zauwa­ży­li­śmy wielką kupę śmieci w pobliżu płotu – rzecz, którą nie można wzgar­dzić. Oby­dwaj moi towa­rzy­sze zręcz­nie, utar­tym spo­so­bem zba­dali śmiet­nik, zdej­mu­jąc zlo­do­wa­ciałe war­stwy jedna za drugą. Zdo­bycz ich sta­no­wiły kawałki prze­mro­żo­nego chleba, zamar­z­nięta bryłka kotle­tów i porwane męskie skar­pety. Naj­cen­niej­szym zna­le­zi­skiem były oczy­wi­ście skar­pety i żało­wa­łem, że nie przy­pa­dły mi one w udziale. Skar­pety, sza­liki, ręka­wice, koszule, „wolne” spodnie – „cywilne” – to wszystko sta­nowi wielką war­tość dla ludzi noszą­cych przez całe dzie­się­cio­le­cia СКАЧАТЬ