Название: Opowiadania kołymskie
Автор: Варлам Шаламов
Издательство: PDW
Жанр: Документальная литература
Серия: Historia
isbn: 9788381887113
isbn:
Najważniejsze, że jeszcze nie umarł. A przy tym, co to znaczy: umarł jak poeta? W takiej śmierci powinno być coś dziecięco naiwnego. Albo coś rozmyślnie teatralnego – jak u Jesienina czy Majakowskiego.
Umarł jak aktor – to jeszcze da się zrozumieć. Ale umarł jak poeta? Tak, on domyślał się czegoś, co było przed nim. Na punkcie tranzytowym zdążył wiele zrozumieć i odgadnąć. I cieszył się, spokojnie cieszył się z własnej bezsilności, mając nadzieję, że umrze. Przypomniał sobie dawny już więzienny spór, co jest gorsze, straszniejsze – łagier czy więzienie – nikt niczego naprawdę nie wiedział, argumenty były wydumane. Przypomniał sobie również, jak okrutnie uśmiechał się przywieziony do tego więzienia człowiek z łagru. Zapamiętał ten uśmiech na zawsze, tak, że bał się o nim wspominać.
Pomyślcie, jeśli teraz umrze, jak sprytnie ich oszuka – tych, co go tu przywiedli na całe dziesięć lat. Przed kilkoma laty był na zesłaniu i wiedział, że umieszczono go na specjalnej liście, na zawsze. Na zawsze? Skala odniesień została przemieszczona i słowa utraciły swój sens.
Ponownie poczuł rozpoczynający się przypływ sił, tak właśnie jak w morzu. Wielogodzinny przypływ. A potem – odpływ. Ale morze nie odchodzi przecież od nas na zawsze. Jeszcze wyzdrowieje.
Nagle zachciało mu się jeść, ale nie miał sił, aby się poruszyć. Powoli i z trudem przypomniał sobie, że oddał dzisiejszą miskę zupy swojemu sąsiadowi, że jedynym jego pożywieniem w ciągu ostatniego dnia był kubek gorącej wody. Oczywiście oprócz chleba. Ale chleb wydawano dawno temu, bardzo dawno. A wczorajszy – ukradli. Ktoś jeszcze miał dość siły, aby móc ukraść.
Leżał tak, lekki i bez czucia, aż nastąpił ranek. Elektryczne światło trochę zżółkło i przyniesiono chleb na dużych tacach z dykty, tak jak każdego dnia.
Ale on już się nie denerwował, nie wypatrywał piętki, nie płakał, jeśli trafiła się innemu; nie wpychał do ust drżącymi palcami „doważonego” kawałka, który natychmiast topniał w ustach, nozdrza rozszerzały się i całe jestestwo przenikał smak i zapach świeżego, żytniego chleba. A w ustach nie było już tego kawałeczka chleba, chociaż nie zdążył go przełknąć ani też poruszyć szczękami. Kawałek chleba roztopił się, znikł i to było jak cud, jak wiele z tutejszych cudów. Nie, teraz już się nie denerwował. Kiedy jednak włożyli mu do ręki jego dobową porcję, otoczył ją bezkrwistymi palcami i przycisnął chleb do ust. Gryzł go nadwerężonymi przez szkorbut zębami, dziąsła krwawiły, zęby chwiały się, ale on nie odczuwał bólu. Z całych sił przyciskał chleb do ust, wpychał go, ssał, szarpał i gryzł…
Sąsiedzi powstrzymywali go:
– Nie jedz wszystkiego na raz, potem zjesz, potem…
I poeta zrozumiał. Nie wypuszczając okrwawionego chleba z brudnych sinawych palców, szeroko otworzył oczy.
– Kiedy potem? – powiedział wyraźnie i jasno. I zamknął oczy.
Umarł pod wieczór.
Ale „spisali” go w dwa dni później – przez dwie doby udawało się pomysłowym sąsiadom otrzymywać chleb za zmarłego; podnosił on rękę jak marionetka. Tak więc umarł przed oficjalną datą swej śmierci – wcale znaczący szczegół dla jego przyszłych biografów.
DZIECINNE OBRAZKI
Wyganiano nas do pracy, nie posługując się żadnymi spisami, odliczając jedynie piątki przy przechodzeniu przez bramę. Ustawiano nas zawsze piątkami, gdyż biegle posługiwać się tabliczką mnożenia potrafiło bardzo niewielu konwojentów. Jakiekolwiek działanie arytmetyczne, wykonywane na mrozie, a przy tym na żywym materiale, to sprawa poważna. Miara aresztanckiej cierpliwości może się nagle przebrać i naczalstwo brało to pod uwagę.
Dzisiaj mieliśmy lekką pracę, błatną – piłowanie drzewa na tarczowej pile. Piła wirowała, leciutko postukując w stojaku. Zwalaliśmy na nią ogromne bierwiono i z wolna posuwaliśmy je w kierunku piły. Piła wydawała jękliwy głos i zaczynała wściekle warczeć – jej, podobnie jak i nam, nie podobała się praca na Północy, ale przesuwaliśmy pień wciąż do przodu, aż rozpadał się na dwie części, dwa nieoczekiwanie lekkie kawałki.
Trzeci nasz towarzysz rozłupywał drwa ciężkim niebieskawym toporem, osadzonym na długim, żółtym stylisku. Grubsze kloce rozkuwał, zaczynając od brzegu, a te cieńsze – rozrąbywał jednym uderzeniem. Uderzenia były słabe – nasz kolega był tak samo głodny jak i my, ale przemarznięty modrzew rozłupuje się łatwo. Przyroda na Północy wcale nie jest pozbawiona charakteru – jest w zmowie z tymi, co nas tu przysłali.
Skończyliśmy pracę, poukładali drwa i zaczęliśmy czekać na konwój. Wprawdzie nasz konwojent był na miejscu, grzał się w tym biurze, dla którego piłowaliśmy drzewo, ale do domu należało wracać w pełnej paradzie, całą grupą, która rozdzieliła się w mieście na mniejsze.
Po ukończeniu pracy nie poszliśmy się grzać. Już dawno zauważyliśmy wielką kupę śmieci w pobliżu płotu – rzecz, którą nie można wzgardzić. Obydwaj moi towarzysze zręcznie, utartym sposobem zbadali śmietnik, zdejmując zlodowaciałe warstwy jedna za drugą. Zdobycz ich stanowiły kawałki przemrożonego chleba, zamarznięta bryłka kotletów i porwane męskie skarpety. Najcenniejszym znaleziskiem były oczywiście skarpety i żałowałem, że nie przypadły mi one w udziale. Skarpety, szaliki, rękawice, koszule, „wolne” spodnie – „cywilne” – to wszystko stanowi wielką wartość dla ludzi noszących przez całe dziesięciolecia СКАЧАТЬ