Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 19

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ

      – No, to kulej sobie, kulej – i Para­mo­now wyszedł.

      Od tego czasu, nie kry­jąc się już przede mną, Frühsorger po ukoń­cze­niu modli­twy i poło­że­niu się do łóżka wycią­gał foto­gra­fię córki i gła­skał jej barwne obra­mo­wa­nie.

      I tak żyli­śmy spo­koj­nie przez pra­wie pół roku, aż jed­nego razu przy­wie­ziono pocztę. Para­mo­nowa nie było, gdzieś wyje­chał, i pocztę przyj­mo­wał jego sekre­tarz, wię­zień Ria­za­now, który, jak się oka­zało, wcale nie był agro­no­mem, lecz jakimś tam espe­ran­ty­stą, co mu zresztą nie prze­szka­dzało w zręcz­nym zdzie­ra­niu skór z padłych koni, w wygi­na­niu gru­bych żela­znych rur po napeł­nie­niu ich pia­skiem i roz­grza­niu w ogni­sku oraz w pro­wa­dze­niu kan­ce­la­rii naczel­nika.

      – Spójrz no – powie­dział do mnie – przy­słali jakieś oświad­cze­nie zwią­zane z Frühsorgerem.

      W pakie­cie było ofi­cjalne „pismo” zawie­ra­jące prośbę o zapo­zna­nie więź­nia Frühsorgera (para­graf, wyrok) z poda­niem jego córki, któ­rego kopia znaj­duje się w załą­cze­niu. W poda­niu krótko i jed­no­znacz­nie napi­sała, że po prze­ko­na­niu się, iż jej ojciec jest wro­giem ludu, wyrzeka się go i prosi, aby uznać jej pokre­wień­stwo za nie­byłe.

      Ria­za­now pokrę­cił papie­rek w rękach. „Cóż to za paskudz­two – powie­dział. – Po co jej to? Czyżby miała zamiar zapi­sać się do par­tii?”

      Ja myśla­łem o czymś innym: po co prze­syła się ojcu-aresz­tan­towi takie oświad­cze­nia? Czy jest to swego rodzaju sadyzm, podobny do prak­ty­ko­wa­nego zwy­czaju zawia­da­mia­nia krew­nych o rze­ko­mej śmierci więź­nia, czy też cał­kiem po pro­stu pra­gnie­nie prze­pro­wa­dze­nia wszyst­kiego zgod­nie z pra­wem. A może jesz­cze coś innego?

      – Słu­chaj, Waniuszka – powie­dzia­łem Ria­za­no­wowi. – Czy już zare­je­stro­wa­łeś pocztę?

      – Skądże, dopiero co nade­szła.

      – Daj mi ten pakiet – i opo­wie­dzia­łem mu, o co cho­dzi.

      – A list? – powie­dział nie­pew­nie. – Prze­cież ona na pewno napi­sze też do niego.

      – To list też zatrzy­masz.

      – No to bierz.

      Zmią­łem pakiet i wrzu­ci­łem go w otwarte drzwiczki palą­cego się pieca. Po mie­siącu przy­szedł także list, rów­nie krótki jak poda­nie. Spa­li­li­śmy go w tym samym piecu.

      Wkrótce mnie dokądś wywie­ziono, a Frühsorger pozo­stał na miej­scu. Nie wiem, jak mu się dalej żyło. Czę­sto go wspo­mi­na­łem, dopóki star­czało mi na to sił. Sły­sza­łem wów­czas jego drżący, pełen prze­ję­cia szept: „Peter, Paul, Mar­kus…”

      JAGODY

      Fadie­jew powie­dział: „Pocze­kaj­cie no, ja sam z nim poga­dam”; pod­szedł do mnie i posta­wił kolbę kara­binu koło mojej głowy. Leża­łem w śniegu, trzy­ma­jąc w obję­ciach bier­wiono, które upu­ści­łem z ramie­nia, nie mogąc go pod­nieść i zająć swego miej­sca w sze­regu scho­dzą­cych z góry ludzi – u każ­dego z nich spo­czy­wało na ramie­niu podobne bier­wiono, „pałka drew”, u jed­nych więk­sze, u dru­gich mniej­sze. Wszy­scy, kon­wo­jenci i więź­nio­wie, spie­szyli się do domu – wszyst­kim dał się we znaki nie­koń­czący się zimowy dzień. A ja – leża­łem w śniegu.

      Fadie­jew zawsze zwra­cał się do więź­niów per „pan”.

      – Słu­chaj pan, sta­ruszku – powie­dział – to nie­moż­liwe, aby takie chło­pi­sko jak pan nie miało siły nieść takiego polana, pra­wie kija, można by rzec. Pan jesteś oczy­wi­stym symu­lan­tem. Pan jesteś faszy­stą. Pod­czas gdy ojczy­zna zmaga się z wro­giem, pan wty­kasz kij w jej szpry­chy.

      – Nie jestem faszy­stą – odpo­wie­dzia­łem – jestem cho­rym i głod­nym czło­wie­kiem. To ty jesteś faszy­stą. Prze­cież czy­tasz w gaze­tach, jak faszy­ści mor­dują sta­rych ludzi. Pomyśl tylko, w jaki spo­sób opo­wiesz swo­jej narze­czo­nej o tym, co robi­łeś na Koły­mie?

      Było mi już wszystko jedno. Nie zno­si­łem tych rumia­no­li­cych, krzep­kich, sytych, nale­ży­cie ubra­nych… i nie bałem się. Zwi­ną­łem się, chro­niąc brzuch, ale był to wro­dzony, instynk­towny odruch – wcale nie bałem się takich ude­rzeń. Fadie­jew kop­nął mnie w plecy. Zro­biło mi się nagle cie­pło i zupeł­nie nie odczu­łem bólu. Jeżeli umrę – tym lepiej.

      – Słu­chaj no pan – powie­dział Fadie­jew, odwró­ciw­szy mnie czub­kiem buta twa­rzą ku niebu – nie jesteś pan pierw­szy, z któ­rym pra­cuję. Widzia­łem już takie towa­rzy­stwo.

      Pod­szedł drugi kon­wo­jent, Sie­ro­szapka.

      – Ano, pokaż się, zapa­mię­tam cie­bie. Jakiś ty zły…

      Zaczęło się bicie. A potem, gdy się skoń­czyło:

      – Zro­zu­mia­łeś?! – wark­nął Sie­ro­szapka.

      – Zro­zu­mia­łem. – Pod­nio­słem się, wyplu­wa­jąc krwawą ślinę. Powlo­kłem bier­wiono, cią­gnąc je w takt pod­szczu­wa­nia, krzy­ków i prze­kleństw kole­gów; w cza­sie gdy mnie bito, oni mar­zli.

      Następ­nego dnia z rana Sie­ro­szapka wypro­wa­dzał nas do pracy, do wyrą­ba­nego jesz­cze w ciągu zeszłej zimy lasu, aby zbie­rać wszystko, co nadaje się do pale­nia zimą w żela­znych pie­cy­kach. Las rąbano zimą – pozo­stałe po wyrę­bie pnie były wyso­kie. Kar­czo­wa­li­śmy, wydzie­ra­jąc je z ziemi za pomocą dźwi­gni, piło­wa­li­śmy i skła­dali w sągi.

      Na rzadko sto­ją­cych wokół miej­sca naszej pracy drze­wach Sie­ro­szapka poroz­wie­szał „wie­chy” wią­zane z wyschnię­tej trawy, żół­tej i sza­rej, zakre­śliw­szy w ten spo­sób „zaka­zaną strefę”.

      Nasz bry­ga­dzi­sta roz­nie­cił dla Sie­ro­szapki ogni­sko na wzgórku – w cza­sie pracy jedy­nie kon­wo­jenci mają prawo do ogni­ska; naścią­gał rów­nież drew na zapas.

      Śnieg, który spadł przed­tem, wydmu­chały wia­try. Zasty­gła, oszro­niona trawa śli­zgała się w rękach i zmie­niała swą barwę przy dotknię­ciu ludz­kich rąk. Na pagór­kach marzł gór­ski głóg; jego ciem­no­li­liowe, przy­mro­żone jagody miały nie­zwy­kły aro­mat. Jesz­cze smacz­niej­sze od owo­ców głogu były brusz­nice, tknięte już mro­zem, przej­rzałe, sza­ro­błę­kitne… Na kró­ciut­kich, pro­stych gałąz­kach zwi­sały jagody łochyni – jaskra­wo­nie­bie­skiego koloru, zmarsz­czone jak pusta sakiewka, ale zawie­ra­jące w sobie ciemny, nie­bie­sko­czarny sok o nie­wy­po­wie­dzia­nie СКАЧАТЬ