Opowiadania kołymskie. Варлам Шаламов
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Opowiadania kołymskie - Варлам Шаламов страница 28

Название: Opowiadania kołymskie

Автор: Варлам Шаламов

Издательство: PDW

Жанр: Документальная литература

Серия: Historia

isbn: 9788381887113

isbn:

СКАЧАТЬ że ten nocny obiad przy­spo­rzył sił sek­cia­rzowi do samo­bój­stwa. To była wła­śnie ta por­cja kaszy, któ­rej bra­ko­wało mojemu towa­rzy­szowi w pracy, ażeby zde­cy­do­wać się umrzeć. Cza­sem czło­wiek powi­nien się spie­szyć, żeby nie utra­cić woli śmierci.

      Jak zawsze okrą­ży­li­śmy pie­cyk. Tylko nie było komu śpie­wać hym­nów. I byłem bodaj nawet rad – że zapa­no­wała cisza.

      CHLEB

      Ogromne, dwu­skrzy­dłowe drzwi roz­warły się i do eta­po­wego baraku wszedł roz­dawca. Sta­nął w sze­ro­kim paśmie poran­nego świa­tła, odbi­ja­nego przez nie­bie­skawy śnieg. Ze wszyst­kich stron spo­glą­dało na niego dwa tysiące oczu: z dołu – spod nar, na wprost, z boku, z góry – z wyso­ko­ści trój­pię­tro­wych nar, dokąd wdra­pali się po dra­bince ci, co jesz­cze zacho­wali siły. Dzi­siaj był dzień śle­dziowy i za roz­dawcą nie­siono ogromną tacę z dykty, ugi­na­jącą się pod górą śle­dzi, poprze­ci­na­nych na pół. Za tacą szedł dyżurny nad­zorca w bia­łym, błysz­czą­cym jak słońce pół­ko­żuszku z gar­bo­wa­nej owczej skóry. Śle­dzie wyda­wano rano – co drugi dzień po poło­wie. Jakie tu prze­pro­wa­dzono obli­cze­nia doty­czące ilo­ści białka i kalo­rii – tego nikt nie wie­dział i nikt zresztą nie inte­re­so­wał się tego rodzaju scho­la­styką.

      Szept setek ludzi powta­rzał jedno i to samo słowo: ogonki. Jakiś mądry naczel­nik, bio­rąc pod uwagę psy­cho­lo­gię aresz­tan­tów, zarzą­dził, aby wyda­wano jed­no­cze­śnie albo głowy śle­dzi, albo ogony. Zalety jed­nych i dru­gich zostały już wie­lo­krot­nie prze­dys­ku­to­wane: w ogon­kach było chyba wię­cej rybiego mięsa, ale za to głowa dawała znacz­nie wię­cej zado­wo­le­nia: wysy­sano skrzela, wyja­dano rybi mózg. Śle­dzie wyda­wano nie­opra­wione i wszyst­kim to doga­dzało: prze­cież jedli je z ośćmi, ze skórą. Żal, że to nie głowy, prze­mknął i znikł: ogonki były fak­tem, zostały dane. A do tego taca już się zbli­żała i miała nastą­pić naj­bar­dziej dener­wu­jąca chwila – jakiej wiel­ko­ści kawa­łek się trafi – nie można było go zamie­nić ani zapro­te­sto­wać – wszystko było na los szczę­ścia – wycią­gniętą kartą w tej roz­grywce z gło­dem. Czło­wiek nie­uważ­nie dzie­lący śle­dzie na por­cje nie zawsze rozu­mie (albo szybko zapo­mniał), że dzie­sięć gra­mów wię­cej czy mniej – dzie­sięć gra­mów, tak na oko – może dopro­wa­dzić do dra­matu, być może nawet do krwa­wego dra­matu. A o łzach nawet nie warto mówić. Łzy się czę­sto zda­rzają, wszy­scy je rozu­mieją i nikt się nie śmieje z pła­czą­cego.

      Zanim roz­dawca się zbli­żył, każdy już wyli­czył, jaki wła­śnie kawa­łek zosta­nie mu podany przez tę obo­jętną rękę. Każdy zdą­żył już się zmar­twić, ucie­szyć, przy­go­to­wać na cud i zna­leźć na kra­wę­dzi roz­pa­czy, jeżeli pomy­lił się w swo­ich spiesz­nych obli­cze­niach. Nie­któ­rzy przy­my­kali oczy, nie panu­jąc nad zde­ner­wo­wa­niem, aby otwo­rzyć je dopiero wtedy, gdy roz­dawca szturch­nie, poda­jąc przy­dzie­loną por­cję. Schwy­ciw­szy śle­dzia brud­nymi pal­cami, gła­dząc go i przy­ci­ska­jąc szybko i deli­kat­nie, żeby oce­nić, jaki kawa­łek się tra­fił – chudy czy tłu­sty (zresztą śle­dzie z Morza Ochoc­kiego nie bywają tłu­ste i ten ruch pal­ców to także ocze­ki­wa­nie na cud), nie mogą się powstrzy­mać, żeby nie obrzu­cić szyb­kim spoj­rze­niem rąk tych, co się znaj­dują obok i co rów­nież gła­dzą i ści­skają swe por­cje, bojąc się zbyt spiesz­nie prze­łknąć ten maleńki ogo­nek. Nie zja­dają śle­dzia od razu. Liżą, liżą, aż ogo­nek po tro­chu wyśli­zguje się z pal­ców i znika. Pozo­stają ości, prze­żu­wane ostroż­nie i deli­kat­nie, aż roz­tają i znikną. Potem biorą się do chleba – pięć­set gra­mów wydaje się z rana na cały dzień – odszczy­pują go po kawa­łeczku i wsu­wają do ust. Wszy­scy zja­dają cały chleb od razu – dzięki temu nikt go nie ukrad­nie i nie odbie­rze, a i tak nie star­cza siły woli, aby go zosta­wić na póź­niej. Nie należy się tylko spie­szyć, nie należy zapi­jać wodą, nie należy go prze­żu­wać. Trzeba go ssać jak cukier, jak lan­drynkę. Potem można wziąć kubek her­baty – cie­pła­wej wody, zabar­wio­nej paloną chle­bową skórką.

      Zje­dzony został śledź, zje­dzony chleb, wypita her­bata. Od razu robi się gorąco i nie chce się ni­gdzie iść, tylko poło­żyć, ale już trzeba się odzie­wać – nacią­gać na sie­bie obe­rwany waciak, który był twoją koł­drą, pod­wią­zać sznur­kiem pode­szwy do porwa­nych burek z piko­wa­nej waty, do burek, które słu­żyły ci za poduszkę, i trzeba się spie­szyć, gdyż drzwi już otwarto na oścież i za ogro­dzo­nym kol­cza­stym dru­tem pla­cy­kiem ocze­kują kon­wo­jenci z psami.

      Odby­wamy kwa­ran­tannę, tyfu­sową, ale nie dają nam próż­no­wać. „Gonią” nas do pracy – nie według list, a cał­kiem po pro­stu odli­czają piąt­kami w bra­mie. Ist­nieje spo­sób, dosta­tecz­nie pewny, ażeby każ­dego dnia tra­fić do względ­nie korzyst­nej pracy. Trzeba tylko cier­pli­wo­ści i opa­no­wa­nia. Korzystna praca – to zawsze taka, do któ­rej biorą mało ludzi – dwóch, trzech, czte­rech. Praca, do któ­rej biorą dwu­dzie­stu, trzy­dzie­stu, stu – to praca na pewno ciężka, naj­czę­ściej roboty ziemne. I cho­ciaż aresz­tan­tom ni­gdy zawczasu nie podają miej­sca pracy – dowia­dują się o tym w dro­dze – suk­ces w tej strasz­nej lote­rii przy­pada w udziale ludziom odzna­cza­ją­cym się cier­pli­wo­ścią. Należy prze­ci­skać się do tyłu, do cudzych sze­re­gów, odcho­dzić na bok i rzu­cać się do przodu, kiedy usta­wiają małą grupkę. Nato­miast dla dużych grup naj­bar­dziej korzystna praca – to prze­bie­ra­nie warzyw w maga­zy­nie, pie­kar­nia, jed­nym sło­wem, te wszyst­kie miej­sca, gdzie praca wiąże się z żyw­no­ścią, czy to w sta­nie suro­wym, czy też nada­ją­cym się do spo­ży­cia – tam zawsze znaj­dują się resztki, odłamki, skrawki tego, co da się zjeść. Usta­wiono nas i popro­wa­dzono po grzą­skiej kwiet­nio­wej dro­dze. Nogi kon­wo­jen­tów żwawo czła­pały po kału­żach. Nie zezwa­lano nam łamać szyku w obrę­bie mia­sta – nikt więc tych kałuż nie omi­jał. Nogi robiły się mokre, ale nikt na to nie zwra­cał uwagi – prze­zię­bień się nie oba­wia­li­śmy. Zda­rzało się to nam tysiące razy, a przy tym naj­bar­dziej nie­bez­pieczne, co mogło nas spo­tkać – powiedzmy, zapa­le­nie płuc – zapro­wa­dzi­łoby nas do upra­gnio­nego szpi­tala. W sze­re­gach sły­chać było ury­wany szept: „Do pie­karni, słu­chaj­cie, do pie­karni” – ist­nieją ludzie, któ­rzy zawsze o wszyst­kim wie­dzą i wszystko odga­dują. Są także tacy, któ­rzy we wszyst­kim chcą widzieć to naj­lep­sze. Dla innych, prze­ciw­nie, wszystko idzie ku gor­szemu i każde polep­sze­nie przyj­mują z nie­do­wie­rza­niem, jak jakieś nie­do­pa­trze­nie losu. I ta róż­nica w spo­so­bie podej­ścia nie­wiele zależy od wła­snego doświad­cze­nia – jest jakby dana w dzie­ciń­stwie – na całe życie…

      Nasze naj­śmiel­sze nadzieje ziściły się – sta­li­śmy przed bramą pie­karni. Dwu­dzie­stu ludzi, wsu­nąw­szy ręce w rękawy, drep­tało w miej­scu, odwra­ca­jąc się ple­cami do przej­mu­ją­cego wia­tru. Kon­wo­jenci ode­szli na bok i zapa­lili. Przez maleń­kie drzwi wycięte w bra­mie wyszedł czło­wiek bez czapki, w gra­na­to­wym far­tu­chu. Poga­dał z kon­wo­jen­tami СКАЧАТЬ