Sieci widma. Leszek Herman
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sieci widma - Leszek Herman страница 7

Название: Sieci widma

Автор: Leszek Herman

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Криминальные боевики

Серия:

isbn: 978-83-287-1185-3

isbn:

СКАЧАТЬ workach, obwiązane sznurami, wyłowiono z Międzyodrza. Artykuł na ten temat napisała przyjaciółka syna Anny i Edwarda, szczecińska dziennikarka Paulina Weber.

      Na szybie pojawiły się pierwsze krople deszczu.

      – No to twoje plany leżakowania na górnym pokładzie z drinkiem właśnie biorą w łeb – parsknął Edward z przekąsem i popatrzył na żonę, która obrzuciła go urażonym spojrzeniem.

      Nie zdążyła jednak w żaden sposób zareagować, bo niebo nad portem przecięła błyskawica, a po chwili nad samochodami przetoczył się grzmot.

      Deszcz padał coraz silniej.

      – W końcu! – Anna uchyliła szybę. – Rośliny już dawno tego potrzebowały.

      – Klimatyzacja jest włączona.

      – To wyłącz. Zaraz będzie trochę chłodniej. Od klimatyzacji zawsze masz katar. Nie wytrzymam z tobą ośmiu godzin w kabinie wielkości dwa na dwa.

      Edward, kręcąc głową i mrucząc coś pod nosem o barze na promie, niechętnie wyłączył klimatyzację.

      Tuż obok nich przejechał ogromny tir i skierował się ku otwartej na dziobie promu furcie wjazdowej, która wyglądała jak szczęki ogromnego kaszalota.

*

      Aleks, pogrążona w myślach, w tłumie kilkudziesięciu objuczonych torbami i plecakami podróżników, szła długim rękawem dla pasażerów w kierunku kolejnego zakrętu. Za trzecim miało się ukazać wejście na prom. Rękaw wyglądał podobnie jak te na lotniskach, tylko był o wiele dłuższy.

      …Taki deszcz, że ulewa aż śpiewa…

      W głowie miała cały czas stary kawałek, który kiedyś w liceum wykonywały na dwa głosy, zdobywając spory aplauz, i który potem chodził za nimi przez całą szkołę.

      Teraz też nie mogła wyrzucić go z głowy.

      Od miesiąca snuła się jak żywy trup. Już nie pamięta, żeby jakiś facet tak ją opętał. Zazwyczaj to ona grała pierwsze skrzypce.

      Teraz zresztą też tak jej się wydawało. Dopóki jej nie rzucił. Po prostu powiedział, że nie mogą się dłużej spotykać i to koniec. Jak mogła wcześniej nie zauważyć, dokąd to zmierza? Straciła instynkt samozachowawczy?

      Przecież musiał o tym myśleć wcześniej i to planować. Ale przychodził do niej w każdą środę i każdy piątek i namiętnie ją posuwał. Drań!

      Trwało to w sumie niecały rok i nagle, miesiąc temu, wszystko się skończyło.

      Nie widziałam cię już od miesiąca. I nic…

      Jakie nic? Aleks przypomniała sobie wiersz Pawlikowskiej-Jasnorzewskiej i na moment ogarnęła ją złość. Nie jest ani bledsza, ani bardziej milcząca. Jest coraz bardziej wściekła.

      Na siebie, że nie spostrzegła żadnych objawów i nie zaradziła im, zanim doprowadziły do tego finału. I na niego. Wszystko przecież dałoby się naprawić. Tylko że on uciekł zamiast porozmawiać, próbować coś zmienić albo wyartykułować swoje zarzuty.

      Ale wierzyła, że nie wszystko jeszcze stracone. Uda jej się. Ma na to całą noc.

      Zatopiona w myślach w pierwszej chwili nawet nie zauważyła, jak bardzo wzmógł się deszcz. Krople, które początkowo bębniły tylko o dach przeszklonego korytarza, zamieniły się w jedną potężną kanonadę, a strugi wody spływały po oknach.

      Zatrzymała się i wyjrzała na zewnątrz. Minęły ją dwie kobiety, które mówiły coś o sztormie.

      Aleks sprawdzała wcześniej pogodę i pamiętała, że na całą noc przewidywano dobrą aurę, więc to pewnie jakaś miejscowa burza. Popada i przestanie. Źle by się stało, gdyby nie było dostępu do zewnętrznych galerii promu i tarasu widokowego.

      Na dole stał sznur samochodów. Ich włączone światła rozmywały się na szybach w kolorowe esy-floresy. Do otwartej paszczy promu właśnie zbliżał się wielki tir. Powoli podjechał na rampę wjazdową, a potem, kierowany gestami ubranych w żółte sztormiaki marynarzy, wjechał w wąskie wrota.

*

      Jakieś dwadzieścia metrów nad poziomem nabrzeża na mostku kapitańskim oparty o parapet ukośnych panoramicznych okien stał starszy oficer Kosma Nord-Sawicki. Z tej wysokości miał widok na cały port, a u stóp malutkie figurki samochodów, które powoli, jeden za drugim wjeżdżały po rampie furty dziobowej do ładowni.

      Wśród załogi nazywany był oczywiście Nordem, zresztą nie tylko wśród załogi, tak wołali na niego także na lądzie. Krótkie nazwisko odziedziczył po ojcu. Natomiast drugi człon, ten bardziej konwencjonalny, po matce.

      W szkole koledzy, z którymi, mówiąc oględnie, nie utrzymywał za dobrych stosunków, dość często dywagowali na temat jego żydowskiego pochodzenia. Próba dyskusji – chociaż, prawdę mówiąc, ani oni, ani on nie wiedzieli właściwie, dlaczego żydowskie pochodzenie miałoby być kompromitujące – kończyła się najczęściej szarpaniną. Znacznie później, jako że rodzina ojca niespecjalnie interesowała się genealogią, postanowił na własną rękę dowiedzieć się czegoś więcej na temat swojego pochodzenia.

      Przodkowie ojca od kilku pokoleń mieszkali na południu kraju, niedaleko Przemyśla. Po lekturze ksiąg parafialnych i szperaniu w rozmaitych historycznych opracowaniach odkrył, że po mieczu najprawdopodobniej jest z pochodzenia Niemcem. Na przełomie osiemnastego i dziewiętnastego wieku słabo zaludniona i pozostająca na obrzeżach cywilizacji Galicja była częścią Austro-Węgier. I to wtedy ówczesny władca monarchii Józef II Habsburg, aby pchnąć prowincję na wyższy poziom rozwoju, zaczął osiedlać tam rodziny niemieckich rzemieślników i chłopów, którzy mieli za zadanie rozwinąć ten region gospodarczo. Tę kolonizację nazwano później józefińską.

      Ojciec Kosmy urodził się po wojnie, nie miał zatem żadnej szansy, żeby wstąpić do Wehrmachtu, ale i on, i Kosma przez całe życie słyszeli: „Nord? To ty z północy jesteś? Kaszub?”. Północ stała się więc dla Kosmy przeznaczeniem i na pewno w jakimś stopniu miało z tym związek nazwisko. Gdy skończył szesnaście lat, postanowił wstąpić do szkoły morskiej w Szczecinie. I ku przerażeniu matki, która załamywała ręce, że to koniec świata i marny los, tak się stało. Kosma został marynarzem.

      Praca na promie nie była może czymś, co w stu procentach można by nazwać morską przygodą, ale zapewniała stabilizację i przewidywalne okresy pobytu na lądzie, co szczególnie doceniała jego żona. Zwłaszcza że w domu czekała na Kosmę mała córeczka.

      Z utęsknieniem wyglądał końca tego rejsu. Rano będą w Ystad, spędzi jakoś całą sobotę w mieście, które zresztą widział już setki razy, a potem jeszcze tylko powrót do Szczecina i dwa tygodnie urlopu.

      Niebo nad portem przecięła błyskawica.

      Kosma z trudem oderwał myśli od wakacyjnych planów i spojrzał w dół. Deszcz lał coraz mocniej, a dodatkowo zerwał się silny wiatr. Meteo zapowiadało całkiem dobrą pogodę w nocy, więc pewnie ta burza przejdzie bokiem. Wypił do końca kawę i odstawił СКАЧАТЬ