Sieci widma. Leszek Herman
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sieci widma - Leszek Herman страница 5

Название: Sieci widma

Автор: Leszek Herman

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Криминальные боевики

Серия:

isbn: 978-83-287-1185-3

isbn:

СКАЧАТЬ on interesy może mieć w Danii? Zaczynam się zastanawiać, czy to ten jego angielski przyjaciel Johann tak na niego nie wpływa. Może nasz Igor otarł się o wielki świat i teraz mu za ciasno w Szczecinie? Tylko że za Johannem stoją ogromne pieniądze jego rodziny, to może sobie być playboyem, a nasz syn co? Jak jego firma upadnie, to z czego on się utrzyma? – Anna popatrzyła na męża i nagle sięgnęła po torebkę.

      – Zadzwonię do niego!

      – Zostaw go w spokoju! Niech sobie żyje! – Edward odwrócił się do żony.

      – Żyje? A co, ja mu żyć nie daję? Jak ty coś powiesz!

      – Zostaw ten telefon! Nie dzwoń do chłopaka! Będzie chciał, to sam się odezwie. – Edward przytrzymał ręką torebkę żony.

      – Jakbym miała czekać na jego telefon, to… Zostaw moją torebkę! Nie dzwonię przecież! Lepiej ruszże się z tym samochodem, bo młody człowiek za nami jakiegoś udaru zaraz dostanie!

      Mercedes mruknął i potoczył się w ślad za toyotą. Edward z uśmiechem spojrzał w lusterko.

      Anna popatrzyła na męża pobłażliwie i pochyliła się nad gazetą.

      – Nie chcę nic mówić, ale to wszystko się źle skończy.

      Rozdział 2

      8 czerwca, godz. 20.25

      Gdy dotarli do Świnoujścia, słońce wisiało już nisko nad dachami, pokrywając każdą płaszczyznę – czy to wytatuowane polbrukiem place i parkingi przed wjazdem na teren terminalu portowego, czy to ściany, czy dachy okolicznych budynków – złotym blaskiem. Tak, jakby do kolorów farb i tynków ktoś dodał odrobinę brokatu.

      Urszula uwielbiała tę porę dnia, gdy na ulice i trawniki kładły się długie cienie poprzecinane rozświetlonymi plamami. Słońce przedzierało się przez korony drzew, a pomiędzy gęstwiną zieleni czaił się chłodny ciemny mrok, który już za chwilę miał się rozpełznąć na wszystkie strony.

      Patrzyła z samochodu na przesuwające się za oknami wielkie kufry zaparkowanych przed wjazdem na terminal ciężarówek, na tablice informacyjne i reklamy na betonowych słupach. Przed samym wjazdem na teren portu, po prawej stronie, stał nieduży hotel. W nakrytej wielkim dwuspadowym dachem przybudówce był sklepik, ostatnia szansa, żeby zaopatrzyć się w cokolwiek i wymienić walutę w kantorze.

      Przez całą praktycznie drogę, od zakorkowanej trasy koło Goleniowa, Kacper smacznie spał w swoim foteliku, miała więc sporo czasu na przemyślenia i surfowanie pośród wspomnień.

      Kiedyś, przed narodzinami syna, sporo jeździli, a jedną z najcudowniejszych wypraw była właśnie podróż do Norwegii. Bajkowe widoki ośnieżonych szczytów, bezkresne skaliste pustkowia i lasy, no i fiordy, zatoki lazurowej wody okolone wysokimi skałami.

      Pamiętała, jak bała się wejść na wiszącą nad jeziorem skałę, którą w przewodnikach nazywano językiem trolla. Mariusz uparł się, że musi mieć tam zdjęcie.

      Nocowali na parkingach w namiocie lub w kwaterach prywatnych – małych, uroczych domkach w niewielkich wioskach i miasteczkach. Cudowny czas.

      A potem urodził się Kacper, a Mariusz zaczął pracę u jej ojca.

      Gdy dwa tygodnie temu zaproponował, żeby wyjechali gdzieś na tydzień lub dwa, kompletnie ją tym zaskoczył. Zastanawiała się, co się za tym kryje, karcąc się w myślach, że jest podejrzliwa i zamienia się w starą sekutnicę.

      Oczywiście, nie było szans, żeby z Kacprem zrealizować program ich dawnych wypadów. Podróż samochodem przez całą Szwecję, a potem Norwegię byłaby zbyt dużym obciążeniem dla sześciolatka. Ale Norwegia i tak była jedyną możliwością, jak się okazało. Nie chcieli z niej zrezygnować. Postanowili więc najpierw odwiedzić starego przyjaciela Mariusza w Malmö, przenocować tam i zostawić samochód, a następnie samolotem przelecieć do Bergen, gdzie czekał już na nich w wypożyczalni zarezerwowany nissan navara.

      I w ten sposób znaleźli się na wielkim, betonowym, ciągnącym się po horyzont placu, na którego końcu majaczyły bramki odpraw celnych i wznosiło się wielkie czerwone pudło budynku świnoujskiego dworca promowego.

*

      Opel vivaro zwolnił przed zawieszoną nad drogą tablicą informacyjną, obok której, po prawej stronie, wznosił się budynek hotelu. Zaraz za pylonami tablicy była droga prowadząca do portu.

      Łukasz wrzucił dwójkę i samochód powoli potoczył się dalej. Minął zjazd na parking dla tirów i autobusów i wąską asfaltową ulicą pojechał w kierunku wjazdu dla samochodów osobowych.

      – Jesteś pewien, że nie powinniśmy zjechać tutaj? – Ewa pochyliła się, wyglądając przez okno od strony kierowcy. – Tam był napis BUS.

      – Jestem pewien. My jesteśmy samochodem osobowym – mruknął Łukasz. – Ważymy niecałe dwie tony.

      – Ale to przecież jest bus…

      – Niech jedzie, najwyżej wrócimy – odezwał się jeden z dwóch chłopaków z trzeciego rzędu. Jasnowłosy, z zaczesaną na bok grzywą.

      – Dajcie sobie siana. – Łukasz odwrócił się do kolegów z uśmiechem. – Jak mówię, że wiem, to wiem.

      – Luz, Wolf. – Blondyn wyszczerzył do niego zęby.

      Łukasz uniósł głowę i zawył jak wilk, wzbudzając głośny śmiech w samochodzie. Wolfem nazywali go oczywiście z powodu nazwiska. Wilczyński.

      Z Bartkiem i Dawidem znali się ze studiów. Kończyli właśnie wydział prawno-ekonomiczny na Politechnice Poznańskiej. Ewę Łukasz poznał na jakiejś imprezie. Studiowała filologię szwedzką. W tamten wieczór od razu wpadła mu w oko, chociaż wtedy jeszcze spotykał się z kimś innym. Para z drugiego rzędu to była kuzynka Łukasza i jej chłopak. Oboje już pracowali. Patryk w urzędzie wojewódzkim, a Kamila na stażu w szpitalu. Wszyscy, oprócz Łukasza, byli z Poznania, Łukasz tam tylko studiował. O dwa lata już za długo, co bez przerwy – według niego – wypominała mu matka prowadząca w Szczecinie firmę transportową. Ojca Łukasz widział po raz ostatni jakieś pięć lat temu, gdy tatuś wyprowadzał się z domu do swojej nowej, dwudziestoośmioletniej, dziewczyny.

      – Patrzcie, jakie zajebiste. – Patryk wskazał głową czerwieniejące nad horyzontem niebo i wielką kulę słońca, zbliżającego się do granicy pomiędzy ziemią a powietrzem. Na północy, od strony położonego na drugim brzegu Świny miasta, nadpływały ciemne chmury.

      – Chyba na koniec dnia będzie padać… – Kamila powędrowała wzrokiem za spojrzeniem swojego chłopaka.

      – Mam nadzieję, że nie – jęknęła Ewa. – Myślałam, że spędzimy wieczór na otwartym pokładzie.

      – Jezu! – parsknął Łukasz. – Tam będzie cała sfora Januszów i Grażyn.

      – Już nie mogę się doczekać, żeby się przebrać. СКАЧАТЬ