Название: Jeden dobry dzień
Автор: Roma Ligocka
Издательство: PDW
Жанр: Современная зарубежная литература
isbn: 9788308071137
isbn:
Kochałam to miejsce. Pokój tak mały, że mieściło się w nim właściwie tylko duże łóżko – oprócz niego były szafa w ścianie, półka na książki i dwa krzesełka. Pierwszego dnia dokupiłam sobie malutki stolik. Bo jakiż to pokój bez stolika.
Mała kuchenka, w której udawało mi się gotować całkiem przyzwoite obiady. Lata emigracji, może też jakiś instynkt, a może tylko wspomnienie mojej babci nauczyły mnie gotować zawsze i wszędzie. Kupowałam na pobliskim targu ryby, krewetki. Do tego jarzyny, owoce.
Nie mieściło się to na małym stoliczku, nakrywałam więc łóżko obrusem i robiłam sobie piknik. W słoneczne dni przenosiłam się na balkon. Był szeroki jak pół mojego pokoju. A dni były przeważnie słoneczne.
Lubiłam siedzieć tam z filiżanką kawy – wpatrywać się w wiecznie żywą, zmieniającą barwy wodę, w przejrzyście błękitne niebo, przyglądać się kolorowym latawcom. Lubiłam sprawdzać, co dzieje się na plaży, obserwować tych wszystkich śmiałków na deskach, z żaglami i latawcami.
Kiedy wiatr się nasilał, zaszywałam się w mojej dziupli, zamykałam drzwi balkonowe, a szum oceanu stawał się wtedy łagodnym mruczeniem. Czułam się bezpiecznie. Zasypiałam w moim dużym łóżku wśród tego delikatnego szumu, mając przed oczami niebo i chmury. Wydawało się, że płyną wprost nad moją głową.
Tego dnia pogoda się zmieniła. Wróciłam wieczorem zmoczona deszczem i przewiana wiatrem, który zjawił się nagle, szarpał ubranie, podrzucał tumany liści, przyginał palmy.
– Ten prawdziwy będzie dopiero w nocy – ostrzegał wszystkowiedzący windziarz, zamykając za mną kratę. – Pamiętaj, pozamykaj dobrze okna! – przypomniał, kiedy odchodziłam do siebie. – To niebezpieczny wiatr…
Chciałam to zrobić, ale nie mogłam. W pokoju było duszno, gorąco, ubranie lepiło się do ciała. Zostawiłam więc drzwi balkonowe lekko uchylone, żeby złapać choć odrobinę powietrza. Zasnęłam.
W nocy obudziło mnie wycie wiatru – ramy okienne dygotały, szyby dzwoniły, dygotały także meble, przez ściany przechodziło raz po raz gwałtowne drganie, jakby dreszcz gorączki.
Stolik kołysał się i płynął od ściany do ściany jak papierowa łódeczka.
Kołysało się wszystko. Książki pospadały na podłogę i szeleściły kartkami.
Wtuliłam się w poduszkę, próbowałam zasnąć, ale o śnie nie było już mowy. Wiatr wybuchał, a potem cichł na chwilę, żeby zaraz wybuchnąć jeszcze mocniej. Potem wycie wichury wraz z szumem deszczu zlały się w jeden nieustający jęk.
Od oceanu przetaczał się i potężniał równomierny huk. Zdawało się, że był coraz bliżej.
Tuż nad moją głową błyskawice rozjaśniały niebo – na zielono, czerwono i biało. Zdawało się, że ściany się uginają, jakby jakieś ogromne zwierzę napierało na nie swoimi wielkimi łapami.
Od oceanu dochodził niemilknący, jednostajny ryk…
– Niech to przestanie, błagam – modliłam się. – Niech to przestanie!
Nagle poczułam, jak lodowaty podmuch wiatru wdziera się do pokoju, wypełnia go. Zobaczyłam w świetle błyskawic, że drzwi balkonowe wyginają się do wewnątrz, jak kartka papieru… potem ostry, przejmujący trzask rozbijającego się szkła, a przez pokój przeleciała jakby seria z karabinu maszynowego. W świetle kolejnej błyskawicy zobaczyłam stłuczoną szybę – odłamki szkła były wszędzie, nawet na łóżku.
Leżałam nieruchomo w ciemności. Nie mogłam wstać, by zapalić światło, bałam się na coś nadepnąć. Trwałam w bezruchu, w ciemności. Aż przyszedł świt.
Wiatr ciągle huczał, ale już jakby cichszy i słabszy. Padał deszcz, krople rozbijały się o płyty balkonu. Wstałam, ostrożnie stąpając. Drzwi wyrwane z futryny. Przez otwór, w którym kiedyś były, wyszłam na balkon.
Zanurzyłam się w sinej, gęstej, szarej mgle – bez granic, bez kresu… Nie było wody ani nieba, ani ziemi, tylko złowroga, tajemnicza przestrzeń, smagana wiatrem, strugami deszczu. Zachwiałam się, omal nie straciłam równowagi – przeszył mnie nagły chłód. Stanęłam oparta o balustradę.
Wiatr tamował oddech, rozwiewał włosy, wzdymał jak żagiel moją sukienkę. Ocean grzmiał ciągle złowrogo, ale ten dźwięk jakby się oddalał…
Deszcz, wiatr, niebo i ziemia stopiły się w jedno – nie miały granic ani kresu. Byłam w ogromnej szklanej kuli.
Byłam we wszechświecie. Sama.
Podniosłam do góry ręce. Gdybym umiała krzyczeć, pewnie krzyknęłabym coś do tej wszechogarniającej mnie nieskończoności. Ale krzyk zdławiono we mnie już w dzieciństwie.
Umiem tylko szeptać – szeptałam więc.
– Jest tam kto? – wołałam szeptem, patrząc w górę…
– Jest tam ktoś?
– Niech się do mnie odezwie!
A może tam w górze nie ma nikogo? I nigdy nie było?
Może jestem naprawdę sama? Sama z moim lękiem, z moim losem, z moim życiem, z którym nie umiem sobie poradzić i które kiedyś – teraz? później? – musi się skończyć.
– Jeśli ktoś tam jest, niech się do mnie odezwie!
– Niech mnie ogarnie, otoczy opieką, niech chociaż da znak, że mnie słyszy!
Nie uzyskałam odpowiedzi.
Stałam, wpatrując się w bezkres, który był tylko milczeniem.
– Jeśli jest tam ktoś – prosiłam – niech da znak swojej obecności!
– Niech powie, że czuwa nade mną, że jest!
Odpowiedzi nie było.
Niebiosa, powietrze, woda – trwały zimne, obce i zjednoczone, żeby mi powiedzieć, że nic dla nich nie znaczę, że nie jestem im potrzebna, że o moim istnieniu nie wiedzą.
Jakby mnie wcale nie było.
I nie odezwał się żaden głos.
***
To moje jedyne spotkanie z nieskończonością noszę w sobie do dziś. Bardzo chciałam o nim komuś opowiedzieć. Może chciałam usłyszeć, że się myliłam, СКАЧАТЬ