Jeden dobry dzień. Roma Ligocka
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Jeden dobry dzień - Roma Ligocka страница 3

Название: Jeden dobry dzień

Автор: Roma Ligocka

Издательство: PDW

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 9788308071137

isbn:

СКАЧАТЬ myślałam, że miłość jest jak podarunek. Jak prezent pod choinkę opakowany w bibułkę i obwiązany różową wstążeczką. A ona była jak wąska kamienna ścieżka wydeptana między skałami. Szłam, płakałam, zawracałam, i jeszcze dziś bolą mnie stopy.

      Miłość – jej podstawowe prawa i obowiązki. Nacierpisz się, zanim je zapamiętasz.

      Nie zawłaszczaj.

      Pamiętaj, że nic nie jest twoje, wszystko tylko podarowane.

      Pamiętaj, że nic ci się nie należy, ale wszystko może na ciebie czeka. Nie biegaj za uczuciem – wyjdź mu naprzeciw.

      Bądź uważna. Ale nie sprawdzaj. Nie przykładaj miary ani wagi. – Zwłaszcza tej narzuconej ci nie swojej.

      Nie oczekuj więcej, więcej i jeszcze więcej. – I jeszcze.

      ***

      Inność w bliskości. Bliskość i inność.

      Bliski człowiek ma wszystkie cechy, których sama nie mam – siłę i spokój, pogodną zgodę i ciekawość życia. Wystarczy dotyk jego ręki i uśmiech, żeby wiedzieć… więcej nie trzeba.

      Nie muszę mieć wszystkiego.

      ***

      Najłatwiej jest opisywać wakacje. Podróże. Szczególnie te z dzieciństwa.

      Nie leciało się wtedy samolotem na tydzień do Australii, żeby spędzić cztery dni w samolocie i trzy dni na miejscu.

      Jeździło się na wieś. Przynajmniej na miesiąc albo więcej. Można było się przyzwyczaić, polubić to miejsce. Polubić kogoś albo coś – uznać za swoje.

      Były oczywiście zielone łąki, były lasy, pastwiska. Było brodzenie bosymi stopami w lodowatej wodzie strumyka. Były też komary, osy, był czerstwy chleb z cukrem i deszcz, który czasem padał godzinami.

      Stałam wtedy w oknie, zaplatałam warkocze i liczyłam krople deszczu na szybach. Zawsze też były jeszcze książki.

      Moja mama miała dużo przyjaciółek, te zaś miały dzieci i z nimi wszystkimi spędzaliśmy razem wakacje. Mnie zaś często kazano uważać na pozostałe dzieci, bo tylko ja byłam grzeczną dziewczynką.

      Nienawidziłam tych dzieci szczerze.

      Pod jasnym błękitem polskiego nieba, wśród idylli łąk i kwiatów – życzyłam im wtedy bezgłośnie wszystkiego najgorszego…

      Ale opiekowałam się nimi, jak umiałam, bo przecież naprawdę chciałam być dobrą dziewczynką.

      ***

      A potem wakacje już nigdy nie były wakacjami. Zamieniły się w podróże, w których należało coś przeżyć, coś z nich przywieźć, jak z polowania. Takie jedno wielkie życiowe safari.

      Były wielkie białe, puste plaże. W Grecji, w Hiszpanii, we Włoszech… w Ameryce Południowej.

      Potem zaczęły się zapełniać.

      ***

      Mam kamienie z Urugwaju. Piękne, kolorowe – przemyte wodą morską, oszlifowane piaskiem. Poprzylepiałam je w kuchni na białych kafelkach.

      Ileż to rzeczy ludzie przewożą z jednego końca ziemi na drugi, w nadziei, że coś zostanie z nimi z tamtych szczęśliwych dni. Wieczni tragarze – przenosimy na swoich plecach, na ramionach cząsteczki tego obcego świata, aby uczynić go własnym.

      Wieczne mróweczki niosące ciężar zbyt wielki. Wędrowne ptaki – ufnie i niezmordowanie budujemy swoje gniazda, choć wiemy przecież, że już za chwilę rozwieje je wiatr…

      ***

      Były miasta – wymarzone, znane z książek, wytęsknione i wreszcie dostępne. Paryż, Rzym, Wenecja. Wieczorem tętniące życiem, ale w ciągu dnia piękne, spokojne i trochę senne. Można było po nich spacerować i nie czuć się intruzem, lecz gościem.

      Potem zaczęły się zapełniać.

      Były chwile, kiedy o świcie na placu św. Marka w Wenecji mogłam być całkiem sama – patrzyły na mnie tylko maszkarony z katedry i kamienne, podniszczone, podobne do kotów lwy.

      I była specjalnie bliska mojemu sercu Sycylia.

      Taormina i księżyc nad nią, pusta knajpka przy kościelnych schodach. Senny kelner, który podawał mi spaghetti scarabeo i nigdy się nie śpieszył. A było to w środku lata…

      Potem knajpka zaczęła się zapełniać. Jest pełna także i dziś.

      Można tak wspominać godzinami. Ale życie to nie zestaw zdjęć w albumie lub w telefonie. Więc przestaję i nie żałuję niczego.

      Życie to też miejsca, w których nie byłam, dokąd nie dojechałam, o których zapomniałam, które mnie ominęły, nie chciały. Ludzie, których nie spotkałam, nie zauważyłam, lekcje, których nie odrobiłam. Nie zapominam o tym teraz, kiedy do tego wracam. Bo to też moje wspomnienia.

      Był Izrael, w którym nigdy się nie odnalazłam. Ziemia obiecana, ale niekochana. Może za bardzo obiecana?

      Ameryka Południowa. Na początku bałam się, że sobie nie poradzę. Tak daleko, tak obco. Potem znalazłam miejsce, które polubiłam. Nauczyłam się języka, poznałam inny świat, innych ludzi. Dobry świat i dobrych ludzi.

      W końcu pewnego poranka stanęłam nad oceanem. Tam mnie odnalazła, tam dopadła – a ja ją zobaczyłam, realną i żywą. Moja samotność.

      Ocean

      Znalazłam się tu pewnego dnia po długiej podróży.

      Od razu pokochałam to miejsce.

      Zamieszkałam w starym, przedwojennym domu przy plaży – przede mną był już tylko piasek, kilka palm kołyszących się na lekkim wietrze i wielka woda aż po horyzont.

      Za mną – ruchliwe ulice wielkiego miasta.

      To tutaj pewnej nocy, która właśnie zamieniała się w świt, spotkało mnie coś, czego nazwać nie umiem, ale do dziś wiem, że było bardzo ważne. Chciałam o tym komuś opowiedzieć, ale nie znalazłam dotąd takiej jednej jedynej osoby, której mogłabym powierzyć to moje doświadczenie. Metafizyczne, ulotne, a tak dojmujące.

      Więc teraz opowiem je wam.

      Mieszkałam na dziesiątym, ostatnim piętrze – nade mną już tylko niebo.

      Kiedyś był to hotel, bardzo wytworny. Zbudowany, jak wiele drogich hoteli w tamtych czasach, na podobieństwo statku Titanic.

      Na dole był hall z wysokimi oknami, podłoga wyłożona dywanami i palmy w ogromnych donicach. Szerokie schody prowadziły na pierwsze piętro do sali balowej. Krużganki, miejsce dla orkiestry, błyszczący parkiet ułożony w mozaikę. Kiedyś tańczyły tu elegancko ubrane pary – panowie we frakach, panie w zwiewnych sukniach, na pewno białych w tym gorącym klimacie.

      Teraz, СКАЧАТЬ