Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 6

Название: Korekty

Автор: Джонатан Франзен

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 978-83-7999-974-3

isbn:

СКАЧАТЬ – odezwał się Alfred.

      – Bo to przedwojenny budynek – wyjaśnił Chip oschłym tonem. – Bardzo piękny budynek.

      – A wiesz, jaką niespodziankę szykuje matce na urodziny? Ona jeszcze o niczym nie wie, ale ja już mogę ci powiedzieć. Zabiera ją na osiem dni do Paryża. Dwa bilety pierwszej klasy, osiem noclegów w Ritzu, wyobrażasz sobie? Taki już jest ten Dean: bardzo rodzinny. Wspaniały prezent urodzinowy, nie sądzisz? Al, czy to ty mówiłeś, że ten dom musiał kosztować co najmniej milion dolarów? Al?

      – Dom jest duży, ale tandetnie zbudowany – odparł Alfred z zaskakującą energią. – Ściany ma jak z papieru.

      – Wszystkie nowe domy są takie.

      – Zapytałaś mnie, co myślę o tym domu. Moim zdaniem jest za bardzo na pokaz. Krewetki też były na pokaz. Nie smakowały mi.

      – Może były mrożone.

      – Ludzie łatwo zachwycają się takimi rzeczami – ciągnął Alfred. – Potem całymi miesiącami opowiadają o piramidach krewetek. Widzisz? – zwrócił się do Chipa jak do neutralnego obserwatora. – Twoja matka wciąż o nich mówi.

      Chip przez chwilę odniósł wrażenie, że ojciec zamienił się w sympatycznego nieznajomego staruszka, wiedział jednak dobrze, że prawdziwy Alfred jest krzykaczem i pieniaczem. Kiedy ostatnio odwiedził rodziców w St. Jude – było to cztery lata temu – zabrał ze sobą swoją ówczesną przyjaciółkę Ruthie, tlenioną młodą marksistkę z północnej Anglii, która w rekordowo krótkim czasie naraziwszy się Enid na niezliczoną liczbę sposobów (paliła papierosy w domu, parsknęła śmiechem na widok ukochanej akwareli Enid przedstawiającej pałac Buckingham, przyszła na kolację bez biustonosza i nawet nie spróbowała majonezowej sałatki z kasztanów, groszku i sera cheddar, którą Enid przygotowywała jedynie na największe rodzinne uroczystości), tak długo drażniła i judziła Alfreda, aż ten wyraził głośno opinię, że „czarni” doprowadzą ten kraj do upadku, że nie są zdolni do pokojowego współistnienia z białymi, że oczekują, iż rząd rozwiąże wszystkie ich problemy, nie wiedzą, co to znaczy uczciwa praca, brakuje im dyscypliny, że wszystko to doprowadzi do rzezi na ulicach, tak! do rzezi na ulicach!, że nic go nie obchodzi, co Ruthie o nim myśli, ponieważ jest gościem w jego kraju i w jego domu, więc nie ma prawa niczego oceniać ani tym bardziej krytykować. Przez cały czas Chip, który wcześniej ostrzegł Ruthie, że jego rodzice należą do osób o najbardziej staroświeckich poglądach w Ameryce, uśmiechał się do niej, jakby chciał powiedzieć: „A nie mówiłem? Widzisz, nie przesadziłem ani odrobinę!”. Odchodząc od niego niespełna trzy tygodnie później, oświadczyła, że przypomina swojego ojca dużo bardziej, niż mu się wydaje.

      – Musisz jednak przyznać, Al – powiedziała Enid, kiedy winda zatrzymała się z szarpnięciem – że przyjęcie było wyjątkowo udane i że to bardzo miło ze strony Deana, że nas zaprosił.

      Alfred jakby jej nie słyszał.

      Przy drzwiach mieszkania Chipa stała oparta o ścianę przezroczysta parasolka. Chip z ulgą rozpoznał w niej własność Julii Vrais. W chwili gdy wytaszczył z windy bagaże rodziców, drzwi się otworzyły i na korytarz wyszła Julia we własnej osobie.

      – O! – powiedziała na jego widok, nieco zmieszana. – Wcześnie jesteś.

      Zegarek Chipa wskazywał 11.35. Julia miała na sobie bezkształtny lawendowy płaszcz przeciwdeszczowy, w ręce trzymała papierową torbę na zakupy z nadrukiem DreamWorks. Długie czekoladowe włosy miała nastroszone od wilgoci i wiatru.

      – Witaj – powiedziała osobno do Alfreda i Enid takim tonem, jakim przemawia się do dużych oswojonych zwierząt, oni zaś przedstawili się chóralnie, wyciągnęli ręce do uścisku, niemal wepchnęli ją z powrotem do mieszkania. Enid bezzwłocznie zasypała ją pytaniami, z których Chip, podążając za nimi z bagażami, bez trudu wyławiał podteksty i ukryte cele.

      – Mieszkasz gdzieś blisko? (Chyba nie mieszkasz z naszym synem, prawda?) Pracujesz w mieście? (Masz pracę? A może pochodzisz z jakiejś snobistycznej, nadzianej rodziny ze wschodniego wybrzeża?) Wychowywałaś się w Nowym Jorku? (Czy urodziłaś się gdzieś za Appalachami, tam gdzie ludzie mają otwarte serca i z reguły nie są Żydami?) Naprawdę masz rodzinę w Ohio? (Czy twoi rodzice poszli za modą i podjęli wątpliwą moralnie decyzję o rozwodzie?) Masz rodzeństwo? (Jesteś rozpieszczoną jedynaczką, czy może katoliczką z milionem rodzeństwa?)

      Zakończywszy wstępne przesłuchanie, Enid skoncentrowała się na mieszkaniu. Cierpiący ostatnio na brak pewności siebie Chip podjął próbę poprawienia jego wyglądu. Za pomocą odplamiacza usunął z czerwonej kanapy wielką plamę po spermie, wyrzucił przyrastającą w tempie kilku sztuk tygodniowo kolekcję korków po winie, zdjął ze ściany w łazience fotografie męskich i żeńskich narządów płciowych stanowiące chlubę jego zbioru sztuki nowoczesnej, a zastąpił je trzema dyplomami, które Enid dawno temu kazała dla niego oprawić. Jednak rano, uznawszy zapewne, że zrezygnował ze zbyt wielkiej części swojej osobowości, przed wyjazdem na lotnisko ubrał się w skórę.

      – Ten pokój jest mniej więcej wielkości łazienki w domu Deana Dribletta – stwierdziła Enid. – Nie sądzisz, Al? – Alfred z uwagą przyglądał się wierzchom dłoni. – W życiu nie widziałam równie wielkiej łazienki.

      – Enid, nie masz za grosz taktu – powiedział Alfred.

      Gdyby Chip choć przez chwilę się zastanowił, mógłby i tę uwagę uznać za nietaktowną, sugerowała bowiem, że jego ojciec podziela opinię matki i ma jej za złe tylko to, że wyraziła ją na głos, ale Chip myślał wyłącznie o suszarce do włosów wystającej z papierowej torby Julii. To była jej suszarka, którą trzymała w jego łazience. Wyglądało na to, że Julia zmierza w kierunku drzwi.

      – Dean i Trish mają wannę z hydromasażem, prysznic i zwykłą wannę – ciągnęła niezrażona Enid. – I osobne umywalki, ma się rozumieć.

      – Przykro mi, Chip – powiedziała Julia.

      Dał jej znak ręką, żeby chwilę zaczekała.

      – Zjemy lunch, jak tylko przyjdzie Denise – poinformował rodziców. – Całkiem zwyczajny lunch, nic specjalnego. A na razie czujcie się jak u siebie w domu.

      – Miło było was poznać! – zawołała Julia, po czym dodała znacznie cichszym głosem: – Będzie Denise, dasz sobie radę.

      Otworzyła drzwi.

      – Przepraszam was na chwileczkę – rzucił Chip do rodziców i wyszedł za Julią, zamykając za sobą drzwi. – To bardzo niewłaściwy moment na takie rzeczy – stwierdził z wyrzutem. – Bardzo, bardzo niewłaściwy.

      Julia odgarnęła kosmyki włosów ze skroni.

      – A ja bardzo się cieszę, że po raz pierwszy w życiu w takiej sytuacji udało mi się postąpić zgodnie z moim interesem.

      – Doskonale. Gratuluję. – Spróbował się uśmiechnąć. – Ale co ze scenariuszem? Czy Eden już go czyta?

      – Myślę, że przeczyta go w ten weekend.

      – A ty?

СКАЧАТЬ