Korekty. Джонатан Франзен
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Korekty - Джонатан Франзен страница 4

Название: Korekty

Автор: Джонатан Франзен

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Современная зарубежная литература

Серия:

isbn: 978-83-7999-974-3

isbn:

СКАЧАТЬ mężczyzną o kurzych łapkach przy oczach i rzadkich jasnoblond włosach; gdyby dziewczyna zwróciła na niego uwagę, zapewne pomyślałaby, że jest trochę za stary na to, żeby ubierać się w skóry, ale ona tylko przemknęła obok, nie zwracając na niego najmniejszej uwagi, on zaś jeszcze mocniej szarpnął za nit, żeby zagłuszyć ból związany z jej zniknięciem na zawsze z jego życia, po czym skoncentrował uwagę na ojcu, którego twarz właśnie rozpromienił szeroki uśmiech, nieomylny znak, że wypatrzył syna w tłumie obcych ludzi. Alfred podszedł krokiem człowieka brnącego po kolana w wodzie, wyciągnął obie ręce i chwycił Chipa za dłoń i nadgarstek, zupełnie jakby była to lina, którą rzucono, żeby wyciągnąć go z wody.

      – No proszę! – zagrzmiał. – No proszę!

      Po chwili dokuśtykała Enid.

      – Chip! – wykrzyknęła. – Co ty zrobiłeś z uszami?!

      – Tato, mamo… – wymamrotał Chip przez zęby, modląc się w duchu, żeby dziewczyna o lazurowych włosach była już daleko. – Cieszę się, że was widzę.

      Przez głowę zdążyła mu przemknąć wywrotowa myśl dotycząca bagaży rodziców: albo Nordic Pleasurelines obdarowywało swymi torbami wszystkich klientów, traktując ich w cyniczny sposób jako żywe słupy reklamowe, albo korzystali z tego prostego sposobu ułatwiającego wyłowienie ich z tłumu na miejscach zbiórek lub przesiadek – może miał to być również łagodny sposób budowania poczucia solidarności zespołowej, albo Enid i Alfred pieczołowicie przechowali swoje torby z poprzedniej wyprawy i kierowani bezsensownym poczuciem lojalności zabrali je również tym razem. Tak czy inaczej, Chipem wstrząsnęła chęć rodziców do przyjęcia roli nośników reklamowych, nie powiedział jednak ani słowa, tylko zarzucił obie torby na ramię i ostatecznie pogodził się ze świadomością, że będzie teraz musiał patrzeć na port lotniczy LaGuardia, Nowy Jork, swoje życie, ubrania i ciało ich rozczarowanymi oczami.

      Niemal natychmiast zwrócił uwagę na brudną posadzkę, agresywnych szoferów trzymających tabliczki z wypisanymi nazwiskami, pęk splątanych kabli zwisających z dziury w suficie. Do jego uszu dotarło powtórzone wielokrotnie słowo „skurwiel”. Za wielkimi szybami na poziomie bagażowym dwaj Banglijczycy przy wtórze gniewnego trąbienia pchali w deszczu zepsutą taksówkę.

      – Musimy być na nabrzeżu o czwartej – poinformowała go Enid. – Zdaje się, że tata chciał zobaczyć twoje biurko w „Wall Street Journal”. Prawda, Al? Al? – powtórzyła podniesionym głosem.

      Chociaż nieco przygarbiony, Alfred wciąż prezentował się imponująco. Miał siwe, gęste i błyszczące włosy przypominające futro polarnego niedźwiedzia, oraz potężne barki i ramiona – we wspomnieniach Chipa z dzieciństwa zachowały się głównie jako siła napędowa pasa, którym karcono dzieci, w tym także jego – wypełniające szary tweedowy płaszcz.

      – Prawda, że chciałeś zobaczyć biurko Chipa? – wykrzyknęła Enid.

      Alfred pokręcił głową.

      – Nie mamy czasu.

      Taśmociąg wciąż był pusty.

      – Wziąłeś tabletkę? – zapytała Enid.

      – Tak – odparł Alfred, po czym zamknął oczy i powtórzył kilka razy: – Wziąłem tabletkę. Wziąłem tabletkę. Wziąłem tabletkę.

      – Dr Hedgpeth przepisał mu nowe lekarstwo – wyjaśniła Enid Chipowi, który był niemal pewien, że ojciec wcale nie wyraził zainteresowania odwiedzeniem jego miejsca pracy. A ponieważ Chip nie miał nic wspólnego z „Wall Street Journal” – czasopismo, do którego od czasu do czasu nieodpłatnie dostarczał materiały, nazywało się „Warren Street Journal: miesięcznik sztuki transgresywnej”; ostatnio ukończył także scenariusz i od dwóch lat, czyli od chwili, kiedy stracił posadę wykładowcy w college’u sztuk pięknych w D. w Connecticut, pracował również dorywczo jako korektor w wydawnictwie prawniczym Bragg Knuter & Speigh (utrata poprzedniej posady wiązała się z aferą wywołaną przez jedną ze studentek, omal nie zakończoną jego aresztowaniem; przerwane zostało wówczas pasmo jego sukcesów, z których matka z pewnością byłaby dumna), wyjaśnił jednak rodzicom, że zrezygnował z nauczania po to, żeby całkowicie poświęcić się pisarstwu, a naciskany przez matkę wymienił tytuł „Warren Street Journal”, ona zaś nieco się przesłyszała i natychmiast naopowiadała niestworzonych historii Esther Root, Bei Meisner i Mary Beth Schumpert; aczkolwiek podczas comiesięcznych rozmów telefonicznych z matką miał wiele okazji, żeby wyjaśnić nieporozumienie, utwierdzał ją w fałszywych wyobrażeniach, choć sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana, częściowo dlatego, że „Wall Street Journal” był przecież dostępny w St. Jude, a jednak matka ani razu nie wspomniała o tym, że szukała jego artykułów, lecz ich nie znalazła, co zdawało się dowodzić, iż w głębi duszy doskonale zdawała sobie sprawę z fikcji, częściowo zaś dlatego, iż autor publikacji takich jak Kreatywne kazirodztwoDoceńmy obskurne motele starał się utrzymać matkę właśnie w takich złudzeniach, z jakimi „Warren Street Journal” programowo walczył, a mając lat trzydzieści dziewięć, obarczał rodziców winą za to, że jego życie potoczyło się właśnie w taki, a nie inny sposób – wcale się nie zmartwił, kiedy matka zmieniła temat.

      – Drżączka znacznie się zmniejszyła – dodała Enid szeptem niesłyszalnym dla Alfreda. – Jedynym skutkiem ubocznym mogą być od czasu do czasu halucynacje.

      – Niezły skutek uboczny – mruknął Chip.

      – Dr Hedgpeth twierdzi, że stan ojca wyraźnie się poprawił i daje się łatwo kontrolować za pomocą leków.

      Alfred rozglądał się po obszernej hali wypełnionej bladymi podróżnymi zgromadzonymi wokół taśmociągów. Na szarej posadzce widniały skomplikowane wzory wyrysowane mokrymi kołami wózków wprowadzonych z zewnątrz. Światło miało barwę choroby komunikacyjnej.

      – Nowy Jork! – obwieścił Alfred.

      Enid przyglądała się podejrzliwie spodniom Chipa.

      – To chyba nie jest skóra?

      – Owszem, jest.

      – Jak je pierzesz?

      – Ich się nie pierze. Są jak moja własna skóra.

      – Musimy być w porcie najpóźniej o czwartej.

      Na taśmociągu pojawiły się pierwsze bagaże.

      – Pomóż mi – zażądał ojciec.

      Wkrótce potem Chip wyszedł w miotany wiatrem deszcz, uginając się pod ciężarem wszystkich czterech toreb. Alfred poruszał się w niepewny, urywany sposób jak ktoś, kto dobrze wie, że nie powinien się zatrzymywać, ponieważ miałby poważne problemy z ponownym uruchomieniem. Enid kuśtykała z tyłu, starając się oszczędzać bolące biodro. Od czasu gdy Chip widział ją ostatnio, przybrała nieco na wadze i może trochę się skurczyła. Zawsze była ładną kobietą, on jednak dostrzegał w niej wyłącznie osobowość, nie zaś osobę, w związku z czym nawet kiedy na nią patrzył, nie bardzo zdawał sobie sprawę z tego, jak ona wygląda.

      – Co to? Kute СКАЧАТЬ