Instrukcja nadużycia. Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach. Alicja Urbanik-Kopeć
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Instrukcja nadużycia. Instrukcja nadużycia. Służące w XIX-wiecznych polskich domach - Alicja Urbanik-Kopeć страница 9

СКАЧАТЬ koncesjonowanym zakładom, nałożył kary grzywny za pokątne rajfurstwo. Prośba była jednak źle skierowana, bo gubernator nie zajmował się ustalaniem praw, i na tej podstawie została odrzucona. Dlatego „Tydzień” radził panu Plenkiewiczowi, otwierającemu właśnie kantor w Częstochowie, by się przedwcześnie nie cieszył, bo nauczeni doświadczeniem piotrkowianie „obiecują [mu] spożywanie karmelków, jakich jeszcze nie próbował”. Karmelków bankructwa, jak można się domyślić.

      Nielegalne stręczenie służących nie szkodziło jedynie właścicielom kantorów, ale przede wszystkim samym służącym. Rajfurki były tańsze dla pracodawców, ale korzystające z ich usług służące traciły wszelką ochronę prawną, jaką dawały oficjalne biura państwowe. W „Dzienniku Praw” Królestwa Polskiego istniał zapis, że „namawianie i stręczenie wiodące do zgorszenia i rozwiązłości”[45] pociąga dla stręczycieli kary przewidziane w kodeksie karnym, a więc grzywny i więzienie. Prawo przewidywało też okres wypowiedzenia stosowny do długości zatrudnienia, dla panów i dla sług. W Krakowie Biuro Stręczeń Stowarzyszenia Sług Katolickich pod wezwaniem św. Zyty zajmowało się wyszukiwaniem nowych pracodawców dla służących, które odbyły karę za wykroczenia popełnione na poprzedniej służbie (zwykle kradzież albo ucieczkę). Pokątne faktorki być może nie sprzedawały dziewcząt w niewolę tak często, jak chciałby to widzieć „Przyjaciel Sług”, ale na pewno nie poczuwały się do żadnej odpowiedzialności, gdy pracodawca okazał się nieuczciwy lub wyrzucił dziewczynę z pracy z dnia na dzień.

      Autor artykułu w „Tygodniu” podsumowywał jednak z wrażliwością właściwą epoce: „Gdyby sługi nasze, również niejednokrotnie narażone na niewyrozumiałość i nietakt swych chlebodawczyń – zrozumiały, co to jest takiego uczciwe pośrednictwo, one niezawodnie wzdychałyby do niego”. A według autora nie wzdychały, gdyż wolały kłamać i oddalać się bez pozwolenia ze służby. Prowadzenie tak nieuczciwego trybu życia, dodatkowo zagrażającego pracy uczciwych właścicieli kantorów stręczeń, było możliwe tylko wtedy, gdy dziewczętom udało się dostać pracę bez zakładania książeczki służbowej. To właśnie książeczki stanowiły podstawę uczciwego zawierania umów. „Bez nich – dowodził autor artykułu – najsumienniejszy kantor, który by się nawet zdołał opędzić rajfurkom, nie opędzi się złym sługom, przez które wprowadzany w błąd, będzie w błąd wprowadzał chlebodawców”[46]. Nie wspominał jednak o tym, że brak książeczki służbowej powodował problemy z prawem zarówno dla pracodawców, jak i dla samych służących.

      Panna z książeczką

      Załóżmy, że przybyłej ze wsi dziewczynie udało się bezpiecznie dotrzeć koleją do miasta, przejść szczęśliwie przez dworzec, trafić do Wydziału Kontroli Służby w Warszawie albo lokalnego odpowiednika w mniejszym mieście i zostać zarejestrowaną w uczciwym biurze pośrednictwa pracy, które nie wysłało jej do Argentyny. Taka służąca musiała mieć założoną książeczkę.

      Wszyscy zatrudnieni legalnie służący mieli książeczki służbowe. Był to ich najważniejszy i jedyny dokument tożsamości. Służący był zobowiązany wyrobić ją od razu przy zapisie, każdorazowo przy zmianie służby informować o tym Wydział Kontroli i oddawać książeczkę w celu dokonania odpowiednich wpisów. Kantory stręczeń miały zakaz przyjmowania zgłoszeń od służących, którzy nie posiadali książeczki służbowej. Gdy służący nie był zatrudniony, książeczka znajdowała się w Wydziale Kontroli lub odpowiadającym mu wydziale w innym mieście. W chwili zatrudnienia książeczka trafiała do pracodawcy (służący nie nosił jej przy sobie), który zobowiązany był jej pilnować i ponosił karę finansową, jeśli przyznał się do jej zniszczenia lub zgubienia. Przy każdorazowym odebraniu książeczki z Wydziału Kontroli Służących i nowy pracodawca, i pracownik płacili po 30 kopiejek. Jeśli kontrola policyjna wykazała, że ktoś zatrudnia służących bez książeczek, ponosił karę w wysokości od 2 do 4,5 rubla. Tak samo, jeśli okazało się, że służący w jego domu ma książeczkę, ale nie została uiszczona opłata za ponowne pobranie jej z Wydziału przy zatrudnieniu. Po zakończeniu służby w danym miejscu służący mieli sami odnosić książeczki do Wydziału i pobierać je ponownie po znalezieniu kolejnego pracodawcy, podając stosowne dane. Biurokratyczny system niekoniecznie dobrze sprawdzał się w zderzeniu z niepiśmiennymi pracownicami. Gazety dla służących prosiły, by dziewczęta do Wydziału Kontroli przychodziły z oddzielną karteczką z wypisanym przez nowych pracodawców nazwiskiem i adresem, ponieważ urzędnicy alarmowali, że służące na ogół nazwisko zatrudniających przekręcają albo w ogóle go nie znają, „przez co wynikają różne niedokładności i strata czasu”[47].

      Służące ciągle i z góry podejrzewano o najgorsze. Dlatego też kary przewidziane za brak książeczki były dużo bardziej dotkliwe dla nich niż dla pracodawców. Policja kontrolowała życie zawodowe służby jeszcze na podstawie przepisów z 1823 roku. W myśl zawartych tam praw w książeczce służbowej musiała znajdować się każda wzmianka o zmianie pracy i referencje, czyli opinia o służbie ostatniego pracodawcy. Dziewczyna, która straciła pracę, musiała w ciągu doby zgłosić ten fakt na policję, oddać książeczkę i szukać nowego zatrudnienia. Jeśli nie znalazła go w ciągu miesiąca, ponownie musiała zgłosić się na policję, żeby otrzymać pozwolenie na pobyt tymczasowy w mieście („pobyt dla starania się”). Niedotrzymanie tych terminów groziło grzywną i aresztem. Książeczka dalej leżała na policji. Jeśli dziewczyna została uznana przez policję i Wydział Kontroli Służących za leniwą i uchylającą się od pracy, zmuszano ją do zamieszkania w domu zarobkowym, gdzie bezdomni i bezrobotni pracowali za wyżywienie. Jeśli nie była zapisana w księdze ludności danego miasta (dziś powiedzielibyśmy, że zameldowana) albo nie mieszkała w mieście od przynajmniej pięciu lat, nie trafiała nawet do domu zarobkowego, tylko odsyłano ją do miejsca urodzenia albo ostatniego miejsca stałego pobytu. Zgubienie książeczki służbowej groziło grzywną lub aresztem{11}. Wszelkie przewinienia w rodzaju oddalenia się na noc z domu pracodawcy, pijaństwo, nieobyczajne zachowanie groziły grzywną, chłostą lub aresztem. Postanowienie pochodzące jeszcze z 1823 roku wskazywało, że w takiej sytuacji karano „aresztem od dnia jednego do dni ośmiu” albo „proporcjonalną karą cielesną od dwóch do szesnastu razów”[48].

      6. Książeczka służbowa Bronisławy Koszarskiej, 1883.

      Służącą bez książeczki traktowano jak prostytutkę. Prostytucja była legalna w Królestwie Polskim, ale ściśle kontrolowana przez policję, jak to określano – reglamentowana. Prostytutki musiały mieć książeczki, w których wpisywano ich miejsca pobytu i datę ostatniego badania na obecność chorób wenerycznych (badania takie powinny przechodzić w zależności od obowiązujących przepisów raz na miesiąc, co dwa tygodnie albo nawet co tydzień). W opinii służb porządkowych (i wielu zwykłych obywateli) każda młoda dziewczyna z proletariatu spotkana na ulicy była prostytutką albo służącą. O tym, do której kategorii przynależy, można było się przekonać po kontroli książeczki. Jeśli dziewczyna nie miała książeczki służącej, znaczyło to, że jest prostytutką. Jeśli nie miała książeczki prostytutki, znaczyło to, że jest prostytutką pokątną, nielegalną. Wtedy policja szybko naprawiała to niedopatrzenie. Po odbyciu aresztu, upokarzającym badaniu ginekologicznym pod kątem oznak syfilisu dziewczynie zakładano książeczkę. Nie służącej, ale prostytutki. Od tego dnia była już liczona w poczet miejskich nierządnic. W XIX wieku popularnie nazywano je też księżniczkami, СКАЧАТЬ



<p>45</p>

„Dziennik Praw Królestwa Polskiego”…, dz. cyt., s. 311.

<p>46</p>

M.D., Słówko o niemożebnym…, dz. cyt., s. 1.

<p>47</p>

Informacje i wiadomości, „Pracownica Polska” 1912, nr 12, s. 16.

<p>11</p>

Zgubienie książeczki należało niezwłocznie zgłosić na policję, która najwyraźniej prowadziła poszukiwania takiego dokumentu za pomocą apeli w prasie fachowej. Nie wiadomo, na ile takie akcje były skuteczne, ale pobieżny przegląd „Warszawskiej Gazety Policyjnej” pokazuje, że nie dość, iż służba gubiła legitymacje niemal bez przerwy, to policja równie uporczywie szukała ich przez ogłoszenia. Na przykład w jednym numerze z 1845 roku znajdowały się aż cztery ogłoszenia o zgubionych legitymacjach: „Książeczka służbowa Teresy Boczkowskiej zaginęła. Znalazca raczy takową złożyć w kancelarii cyrkułu 11” („Warszawska Gazeta Policyjna” 1845, nr 363, s. 3). Sytuacja z czasem chyba się pogarszała. Numery z 1866 roku miały już oddzielny dział z zagubionymi książeczkami służbowymi, w 1895 roku kilkanaście osób ogłaszało się w każdym numerze.

<p>48</p>

„Dziennik Praw Królestwa Polskiego”, t. 8, Warszawa 1824, s. 262.