Alfa Jeden. Adrianna Biełowiec
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Alfa Jeden - Adrianna Biełowiec страница 21

Название: Alfa Jeden

Автор: Adrianna Biełowiec

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Зарубежная фантастика

Серия:

isbn: 978-83-941896-1-7

isbn:

СКАЧАТЬ komuś z obsługi lotniska zsunęła się z wideł ładowarki metalowa skrzynia. Złota obręcz obrzeżała czerwoną tarczę, pośrodku której majaczył czarny profil głowy jednorożca. Surowy wygląd fikcyjnego stworzenia podkreślało groźnie zmrużone ślepie i róg, z którego szczytu wychodziły cztery błyskawice. Sandra zmrużyła oczy. Symbol przecinał napis stylizowany na gotycką czcionkę: Ariza Kommando.

      Ariza!

      Kolonia na księżycu Phalahiona!

      Umysł dziewczyny naszły przebłyski z przeszłości, niewyraźne jak świat widziany oczyma pijaka zalanego w trupa. Tak, istniała kolonia o takiej nazwie na księżycu Phalagiona, założona dziewięćdziesiąt lat temu, lecz według oficjalnych informacji nie było nań żadnego obiektu militarnego, tym bardziej więzienia. Sandra już miała uspokoić się myślą, że jednak nie znajduje się przed wrotami zakładu karnego, a arizański personel mógł po prostu przylecieć w obce strony, gdy obalający mgliste niejasności dowód łypnął na nią z prześwitu góry: hematyty i brunatny krajobraz świadczący o obecności złóż żelaza. Na Phalagionie jest ich dużo…

      Brzmiący niczym alarm przeciwlotniczy dźwięk powtórzył się ponownie. Sandra przeniosła spojrzenie na bramę więzienną, pewna, że sygnał zwiastuje, jak poprzednio, uchylenie się skrzydeł. I nie pomyliła się. Tym razem wyprowadzano ze środka małą grupkę otoczoną strażnikami. Defendery uniosły metalowe szyje niczym kobry przed atakiem. Gotowe do strzału lufy namierzyły kroczących.

      Wśród eskortowanych znajdowało się trzech mężczyzn i kobieta. Pomimo środków obronnych i niezliczonych kosych spojrzeń, odprowadzających ich do transportera, każdy z więźniów utrzymywał na twarzy pełen przekąsu uśmieszek, jakby wszystko wokół było wielką kpiną niewartą splunięcia.

      Więźniowie szli dumnie. Niczym Bohaterowie. Nietykalni. Jakby to ich chroniono przed wszechświatem, a nie na odwrót. Przymrożone od świateł oczy okraszały cztery okrutnie wyglądające twarze.

      Kiedy grupa przystanęła przed pochylnią prowadzącą na pokład, android pchnął zlęknioną Sandrę w jej kierunku, sam natomiast wdał się w dyskusję z żołnierzami na poboczu, których coraz więcej zaczęło gromadzić się przy potężnej płozie promu.

      Sandra zerknęła dyskretnie w stronę więźniów, którzy i tak nie zwracali na nią najmniejszej uwagi. Każdy wydawał się być pogrążony we własnych myślach, a przynajmniej doskonale udawał brak zainteresowania otoczeniem. Wszyscy ubrani byli w jednakowe, płócienne ciemnobrązowe spodnie i włożone weń koszulki koloru khaki, ściśnięte u bioder paskami. Najniższy, czarnowłosy mężczyzna o poważnym obliczu i zwierzęco łypiących, piwnych, skośnych oczach prawdopodobnie nosił japoński rodowód. Wysoka kobieta w wieku mniej więcej trzydziestu pięciu lat miała szlachetne, czystosłowiańskie rysy twarzy, średniej długości blond włosy zebrane w wysoki kucyk, duże usta, wydatne piersi podkreślone opiętym materiałem i dobrze rozwinięte mięśnie, które z pewnością nie raz przydały się właścicielce podczas burd w więzieniu. Podobnie jak stojący przy niej kryminaliści, kobieta utrzymywała na twarzy wyraz całkowitej pogardy i posyłała zebranym wokół strażnikom drwiące uśmiechy. Lewą rękę, od nadgarstka po ramię, pokrywał misterny tatuaż przedstawiający węża z obnażonymi kłami jadowymi. Pod okiem kobieta miała karby wyglądające jak świeże ślady po zaciągnięciach paznokciami, nadające jej jeszcze groźniejszego wyglądu. Tatuaż więźniarki wyglądał jednak niczym dziecięce kalkomanie przy mapie pokrywającej odsłonięte części ciała kolejnego więźnia: napakowanego, obciętego na jeża koleżki z zieloną opaską, okiem szpetnym blizną i płaską twarzą wykrzywioną jak u rottweilera.

      Ostatni z mężczyzn nie pasował do reszty. Stał spokojnie nie demonstrując obcesowego zachowania, nie rzucał na boki wyzywających spojrzeń, przez co można było przypisać mu spokojne usposobienie osoby, która omyłkowo trafiła do pudła, lecz była pewnej cofnięcia niesłusznego, ferowanego wyroku. Wygląd człowieka także nie był krzykliwy: żadnych tatuaży, komicznej fryzury, szram czy karbów podkreślających wypaczoną osobowość ani bicepsów o półmetrowych obwodach. Ot taki sobie zwyczajny leptosomik, jakby odciągnięty od stołka urzędnika. Pozory jednak mylą. Drzemiący w Sandrze pierwiastek empatki podpowiadał jej, że z całej czwórki właśnie w tym mężczyźnie kryje się największy potwór.

      Przy wejściu do nieoświetlonego punktowca, o nudnej niczym sztabka stali geometrii, zapanowało zamieszanie. Z początku Sandra nic nie mogła dostrzec, gdyż grupa uzbrojonych żołnierzy kłębiła się nieopodal bramy. Jednak kiedy tłumek się rozstąpił ujrzała, że przyczyną zamieszania był android z egzoszkieletem przypominający kombinezon pilota i czerwonymi oczyma dostosowanymi do widzenia w spektrum podczerwieni. Połowa luf kompleksu mierzyła teraz w jego sylwetkę. Czujni snajperzy zastygli na swych wieżach strażniczych.

      – Patrz, kurde, wyprowadzają go – szepnął pobliski żołnierz, trącając łokciem rozmawiającego kolegę.

      Obecność sztucznego człowieka zaniepokoiła więźnia z tatuażami, który krzyknął na pierwszego z brzegu strażnika:

      – XM23-CR ma niby lecieć z nami? – zawarczał z niedowierzaniem. – Chyba was wszystkich pojebało! Pierdolcie się! Ja z nim nie lecę! Nawet jak zaplombujecie go w stalowej kapsule!

      – Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia, Rogerze Hewson – odburknął strażnik. Choć uzbrojony, drgnął, przyszpilony nienawistnym spojrzeniem kryminalisty.

      Więzień nazwany Rogerem tak mocno zacisnął szczęki i zmarszczył brwi, tworząc nad oczami grubą czarną kreskę, że Sandrze wydawało się, iż zaraz rzuci się na strażnika, który już sięgał po przytroczony do paska paralizator. Odsunęła się od Hewsona na tyle, na ile pozwalał kordon pilnujących. Wybuch więźnia mitygowała jednak kobieta z tatuażem węża, kładąc Rogerowi dłoń na ramieniu i szepcząc mu coś do ucha.

      Kiedy XM23-CR kroczył naprzód, przesuwając po sylwetkach skanerem laserowym wychodzącym z upiornego, prawego oka, ludzie rozsuwali się przed nim niczym mięśniówka przełyku przed kęsem pokarmu. Trzymane krótko na smyczach psy wariowały na widok maszyny, ujadając i szarpiąc się do utraty tchu. Lecz wystarczyło wolne obrócenie głowy w kierunki hałasu i świdrujące spojrzenie, by zwierzęta zamilkły kriogeniczną ciszą.

      Sandra wzdrygnęła się, gdy ktoś zwrócił się do niej szeptem:

      – Android zabił prezydenta Republiki Kanadyjskiej. Cicho. Precyzyjnie. Bezbłędnie. Celne strzały w środek czoła i serca z odległości kilku kilometrów. Bez zbliżenia. Przechytrzył ponad sto tysięcy ludzi pilnujących głowę państwa. To było jedno z najdoskonalszych zabójstw w historii ludzkości, śmierć Johna Kennedy'ego przy tym to pryszcz na dupie.

      Słysząc te beznamiętnie wypowiadane słowa, nabrzmiałe nutką chorego rozbawienia, Sandrę przeszył tak zimny dreszcz, jakby położyła się naga na czapie lodowej. Kobieta z wężem puściła struchlałej dziewczynie oko, gdy Razok obróciła ku niej blade oblicze. Nie była pewna czy tamta oświeciła ją informacją o zaletach androida, widząc zażenowanie i wyraz kompletnej dezorientacji wymalowane na jej twarzy, czy zrobiła to złośliwie, chcąc zabawić się jej kosztem i napędzić Sandrze jeszcze większego stracha. Niemniej ktoś sypnął przynajmniej jakimś wyjaśnieniem.

      Kiedy androida dołączono do grupki, więźniowie cofnęli się jak przed kostuchą. Sandra wpadła na kogoś z tyłu. Maszyna zachowywała się jednak spokojnie, stała ze swobodnie opuszczonymi ramionami i rozglądała się wokół bez zainteresowania, strasząc zgromadzonych czerwienią oka.

      – Hej, СКАЧАТЬ