Bierki. Marcin Szczygielski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Bierki - Marcin Szczygielski страница 16

Название: Bierki

Автор: Marcin Szczygielski

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Поэзия

Серия:

isbn: 978-83-60000-76-2

isbn:

СКАЧАТЬ Ale co ona miałaby robić w sali gimnastycznej, to niemożliwe! Gapię się na nią i czuję, jak na policzki wypełzają mi palące rumieńce.

      II

      – Nie zostawię tego tak, możesz mi wierzyć – mówię spokojnie do tego gnojka. – Płazem wam tego nie puszczę.

      Plam na twarzy dostał, patrzy się jak zaczarowany. Nagle widzę, że broda mu się trzęsie, a oczy robią się szklane. Pojęcia nie miałam, że taka galareta z tego chłopaka! A w gębie niby mocny, jak tak, to pyskuje, ale kiedy go przycisnąć trochę – proszę! Od razu złość mnie bierze, bo zawsze mnie szlag trafia, gdy mi się ktoś mazać zaczyna bez specjalnego powodu, a już szczególnie mężczyzna. Przyłapałam go na wagarach, owszem, ale nie przesadzajmy – łba mu w końcu nie urwę! Przecież to prawie dorosły facet, szesnaście lat ma – w carskiej Rosji za Mikołaja I do armii wcielano dwunastolatków! A ten mi tu będzie płakał?

      – Sieniawski! – jak nie huknę na niego. – Weź no ty się…

      Nagle widzę tego naszego woźnego, obiboka, pijaka, lezącego drugim końcem korytarza. Pół dnia go wczoraj szukałam, żeby mi szybę w izbie pamięci w gablocie wymienił, nikt nie wiedział, gdzie jest. O zakład idę, że w którymś magazynku pijany leżał.

      – Do klasy! Później do tego wrócimy – warczę na Sieniawskiego i wołam za woźnym: – Ej! Pan zaczeka! Muszę z panem porozmawiać!

      Przyspieszył. Nawet się nie obejrzał, tylko od razu zaczął nogami szybciej przebierać. Ucieka przede mną! Już ja mu ucieknę. Zbiegam szybko po stopniach i pędzę za woźnym

      – Stać! – wołam. – Widzę pana! Niech pan się zatrzyma!

      III

      Ona go zniszczy – myślę z przerażeniem. Załatwi. Wyrzucą go ze szkoły, będzie miał kłopoty przeze mnie. „Nie puszczę tego płazem” – powiedziała, ona taka jest. Jak buldog, kiedy raz zaciśnie komuś zęby na gardle, to nie odpuści, dobrze wiem. Mało już tu wykończyła ludzi? Co ja mam zrobić?

      Wekiera drze się na cały korytarz parteru, pędzi za Kucharczykiem. Przez ułamek sekundy stoję nieruchomo na stopniach, po czym ruszam za nią.

      – Stój pan, do cholery – krzyczy Wekiera. – Nie będę za panem ganiała!

      – Niech go pani zostawi w spokoju! – wołam na całe gardło, biegnąc za nią.

      Wekiera zatrzymuje się tuż obok ogromnego popiersia Iwaszkiewicza stojącego na postumencie w centralnej części holu. Odwraca się, spogląda z irytacją i zdziwieniem.

      – Sieniawski, gdzie ty miałeś być? Na lekcji, zdaje się, miałeś być! Co ja powiedziałam?

      – Niech pani go zostawi w spokoju – powtarzam, stając przed nią.

      – Kogo? – pyta.

      – Profesora Kucharczyka. Mówię, żeby się pani odczepiła od niego! – mówię, starając się opanować drżenie głosu. —Bo… bo…

      Bo co? Co ja jej mogę zrobić? Nic nie mogę. Zaciskam dłonie w pięści.

      – Niech pani lepiej da spokój Markowi – mówię trzęsącym się głosem. —A wczoraj to nic się nie stało, nic pani nie widziała. Coś się pani profesor wydawało.

      Twarz Wekiery robi się najpierw szara, a potem biała. Jak żyję nie widziałem czegoś podobnego —mieni się kolorami niczym w filmie z wyświganymi efektami komputerowymi. Gapię się na nią, ona gapi się na mnie. Strasznie długo to trwa. Nagle Wekiera wyrywa się z osłupienia, mruga dwa razy i mówi, ledwo ruszając wargami:

      – Idź do klasy.

      IV

      Stoi, patrzy się bezczelnie. Gnojek jeden, smarkacz, szantażysta! Mnie będzie szantażował? Mnie? Jakim cudem się dowiedział? Skąd? Rany boskie, pójdzie, powie innym! Rozejdzie się migiem. Oni wszystko sobie powtarzają, szepczą pod ścianami, po kątach, jedno drugiemu mówi. Człowiek kichnie tu na parterze, a pięć minut później na drugim piętrze mu pomyślności życzą! Co ja teraz zrobię?

      Stoi, gapi się. Nic co do niego się nie myliłam, nic a nic. Mała, cwana gnida!

      – Idź do klasy! – powtarzam głośniej. – I ani słowa! Bo inaczej… Bo będą kłopoty.

      Będą, co do tego nie ma wątpliwości. Już są. Coś chce mi jeszcze powiedzieć, ale odwracam się do niego plecami i ruszam przed siebie. Jestem teraz na jego łasce i niełasce! Jak do tego doszło?

      V

      Ma nas w garści – myślę, kiedy Wekiera odwraca się i odchodzi, zostawiając mnie na środku pustego korytarza. Poszła do niego? Nie wiem. A może odpuściła na chwilę, może całkiem? Ale to nic nie zmienia. Ona wie. Widziała nas. Wie o mnie, wie, że jestem gejem. Wie, że Marek też. Wie, co razem robiliśmy. Jak mogło do tego dojść? Przecież to był tylko raz, tylko jeden raz. Co mam zrobić? Pójść do Marka? Ostrzec go? Jeżeli to zrobię, może się ode mnie odwrócić, przestraszy się. Będzie się bał, nigdy więcej mnie nie dotknie. Wolno idę w stronę schodów. Nie mogę z nikim o tym porozmawiać, nawet z Aśką, chociaż jest moją najlepszą kumpelą. Co ja mam zrobić? Najchętniej olałbym dziś siedzenie tutaj i poszedł, ale następna jest historią z tą szlamą, zobaczymy, co zrobi. Muszę się gdzieś schować przez te czterdzieści minut, na polski na pewno nie pójdę.

      Zbiegam schodami w dół do sutereny i idę do palarni. Nikt tam teraz nie zajrzy, a jak nigdy mam ochotę sobie zapalić.

      Noszę przy sobie papierosy, ale sam, bez towarzystwa, zapaliłem może ze dwa razy w życiu. Siadam na drewnianej ławce pod oknem w kiblu – teraz mogę, nikogo tu nie ma – i wyjmuję paczkę chesterfieldów z kieszeni plecaka. Zaciągam się dymem, ze wszystkich sił starając się nie kaszleć. Jak człowiek zacznie kaszleć przy pierwszym machu, to już nie przestanie, nie ma bata. Wypuszczam dym nosem, szczypie w oczy.

      Aśka mówi, że nie ma sytuacji bez wyjścia, trzeba tylko umieć je znaleźć, a potem zaplanować możliwy rozwój wydarzeń. Mówiłem już, że ona jest największą fanką planowania na świecie? Jest. Jej zdaniem takie znajdowanie wyjść z sytuacji i tropienie ich ewentualnych konsekwencji przypomina badanie gałęzi drzewa – śledzisz konary (czyli decyzje), a potem wszystkie odgałęzienia, które z nich wyrastają (czyli warianty rozwoju wypadków). Myślę i myślę nad tymi możliwymi wyjściami z sytuacji, ale nie ma opcji – to moje drzewko za chuja nie chce się rozgałęzić. Samotny łysy pień, a na czubku koniec świata, kosmiczny kataklizm, zagłada dinozaurów i w ogóle masowe wymieranie gatunków. Czuję się teraz identycznie jak w tamte ponure popołudnia przed laty, gdy Olek stawał na środku pokoju, zaplatał ręce na piersi i mówił smutnym tonem: przyszedł twój czas. To samo uczucie paniki, przerażenia i braku nadziei. Paraliżująca świadomość nieuchronności nadchodzących zdarzeń – bólu i upokorzenia. Mój czas. Ale pod tym wszystkim – to strasznie dziwne, wręcz denerwujące – kryje się iskierka oczekiwania. Bo coś się wreszcie zaczęło dziać. Idą zmiany. To przeczucie wywołuje we mnie zarówno strach, napięcie, jak i oczekiwanie. Lekki zawrót głowy – rollercoaster, euforia leminga rzucającego się z urwiska w otchłań. A może po prostu tylko kręci mi się we łbie od papierosa, kto wie.

      Nagle СКАЧАТЬ