Название: Bierki
Автор: Marcin Szczygielski
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Поэзия
isbn: 978-83-60000-76-2
isbn:
I
– Paweł, wstawaj, już prawie siódma! – drze się matka przez drzwi.
Jestem nieprzytomny, przez pół nocy nie mogłem zasnąć. Czułem się prawie tak samo jak wtedy w gimnazjum, kiedy wzięliśmy z Aśką amfę z szafki jej matki. Serce waliło mi niczym młot, aż krew szumiała w uszach, i zupełnie nie mogłem tego Kucharczyka z głowy wyrzucić.
– No, wstajesz wreszcie? Spóźnisz się! – krzyczy matka i wali w drzwi do pokoju. – Ile razy można cię wołać?
– Już – odkrzykuję i siadam na łóżku.
Oczy mnie pieką jak diabli, najchętniej bym sobie odpuścił pierwszą godzinę. Polski z Bezą, mam już szóstkę i piątkę, nic by się nie stało. Ale Aśka by mi nie darowała. Gapię się tępo w okno i mi się oczywiście zaraz Kucharczyk przypomina. A i tak już mi stoi, zawsze mi rano stoi, jak się budzę, ale teraz nic z tym nie zrobię. Chociaż… Kładę się z powrotem, odsuwam kołdrę i wsuwam dłoń w bokserki. Czuję, że długo by to nie potrwało, góra trzy, cztery minuty. Trzy minuty przecież nikogo nie zbawią… Nagle z impetem otwierają się drzwi i staje w nich ojciec. Zrywam się błyskawicznie i siadam na łóżku. Jedno, co dobre, to to, że ciągle mam majtki na tyłku…
– Co ty? Nie słyszysz, że mat… – zaczyna ojciec groźnym tonem, urywa, marszcząc brwi, i patrzy na mnie, jak kulę się, zgięty wpół, zasłaniając rękami przód bokserek.
– Mieliście mi nie wchodzić! – rzucam piskliwie. – To mój pokój!
– Kurwa – mówi ojciec, odwraca się na pięcie i znika za progiem.
Ale drzwi oczywiście za sobą nie zamknął. Sięgam po spodnie od dresu i wciągam je błyskawicznie.
– Wstał wreszcie? – słyszę, jak matka pyta ojca.
– Ta – odpowiada ojciec i dodaje: – Robi to.
– Co robi?
– No, to robi. Robił, jak wszedłem. Widziałem.
– Ale co?
– Nic nie robię! – wołam.
– No, ale co robił? – dopytuje się dalej matka.
– Głupia jesteś? A jak myślisz? To już duży chłop, co nie?
– Ale co… – zaczyna mama, urywa i mówi po sekundzie ze zgrozą: – O, bożęż mój…
– Nic nie robiłem! – krzyczę w przedpokoju, gorąco mi. – I tyle razy prosiłem, żebyście mi nie wchodzili do mojego pokoju bez pukania! Mam chyba jakieś prawo do odrobiny prywatności!
Ojciec zaczyna chichotać w kuchni – zduszonym, cienkim śmiechem. Pewnie wydaje mu się, że go nie słychać, ale słyszę wyraźnie. Zaraz mnie szlag trafi. Dlaczego ja tak muszę żyć?
– No wiesz, Andrzej – odzywa się matka zgorszonym półgłosem. – Przestań!
– Ale miał minę – zaśmiewając się, cicho mówi ojciec. Wchodzę do łazienki, z całej siły waląc za sobą drzwiami w futrynę.
– Ty! – wydziera się ojciec. – Uważaj, żebym ja ci nie trzasnął!
– Wyglądasz strasznie – mówi Aśka, wychodząc przed furtkę.
– Dzięki, ty też – odpowiadam kwaśno.
– Jakbyś nie spał całą noc.
– Bo nie spałem.
Dziś jest troszkę chłodniej niż wczoraj, ale i tak ciepło jak na październik. Liście na drzewach żółkną gdzieniegdzie, ale ogólnie można by pomyśleć, że to dopiero początek września. Lubię taką jesień.
– Cztery nowe osoby mi się wpisały na listę mailingową – zadowolonym tonem mówi Aśka. – Jak tak dalej pójdzie, do niedzieli będę miała równą setkę.
– Zajebiaszczo – mówię z lekkim przekąsem. Spogląda na mnie, unosząc lekko brew. Ona i ten jej blog!
Chciałbym mieć takie problemy.
Kiedy docieramy do szkoły, humor trochę mi się poprawia i zapominam o starych. Nigdy nie sądziłem, że będę się kiedykolwiek cieszył z tego, że idę do szkoły, ale dziś się cieszę. Może przynajmniej zobaczę Marka… Może zamienię z nim słowo…
– Dzisiaj powinna omawiać Tyrmanda – mówi Aśka, kiedy wdrapujemy się na pierwsze piętro. – Wysłałam ci draft, widziałeś?
– Tak – kłamię, bo wczoraj nie zaglądałem do poczty.
Tyrmanda akurat znam, czytałem Złegoi całkiem mi podszedł. A zresztą lekcje z Bezą są dosyć spoko. Strasznie jej zależy, dobre chęci wypływają z niej wszystkimi porami jak syrop. Łatwo daje się skołować, wystarczy o coś zapytać, najlepiej o coś związanego z teatrem. Beza ma hopla na punkcie teatru, prowadzi kółko dramatyczne, do którego oczywiście należymy oboje z Aśką. Beza nas lubi.
Głośny terkot dzwonka na lekcje przebija się przez gwar rozmów, wszyscy przyspieszają, rozbiegają się do klas. Nagle wydaje mi się, że w tłumie mignął mi granatowy dres, wyciągam szyję.
– No chodź! – ponagla mnie Aśka, wchodząc wyżej.
– Już… – odpowiadam machinalnie.
Tak, to Kucharczyk! Widzę jego kędzierzawą głowę, może się odwróci, zobaczy mnie, spojrzy. Odwróć się… Wychylam się przez barierkę schodów, widzę, jak giętkim, sprężystym, miękkim, takim kocim krokiem maszeruje korytarzem. Proszę, popatrz, jestem tu…
– Sieniawski! – jakiś głos rozlega się tuż za moimi plecami, podskakuję lekko i patrzę za siebie.
To Wekiera. Stoi na stopniach nieco nade mną, patrzy z góry. Tyle tylko, że ona umie patrzeć z góry nawet wtedy, kiedy człowiek stoi, a ona siedzi. Taki ma talent. W sumie ładna, włosy ma w takim samym kolorze jak moje, blond, chyba nawet naturalne. I zgrabna, chociaż na pewno dobija do czterdziechy, niezłe cycki. Ale kiedy się jej popatrzy w te lodowate, niebieskie oczy, to aż ciarki po plecach przechodzą. Jedno takie spojrzenie i człowiek czuje się jak gówno, jak jakaś glista. Szczególnie gdy się jeszcze przy tym tak krzywo uśmiechnie jednym kącikiem ust – tak jak teraz, unosząc lekko górną wargę, jakby jej pod nosem śmierdziało. Jakbym to ja jej śmierdział.
– Lekcja się chyba zaczęła, co tu robisz? Co? Nudzi ci się szkoła? Planujesz powtórkę z wczoraj? – pyta z tym koślawym, dwuznacznym uśmiechem, a ja mam wrażenie, jakby mi się ziemia rozstępowała pod nogami, СКАЧАТЬ