20 000 mil podmorskiej żeglugi. Jules Gabriel Verne
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 20 000 mil podmorskiej żeglugi - Jules Gabriel Verne страница 15

Название: 20 000 mil podmorskiej żeglugi

Автор: Jules Gabriel Verne

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ najlepsze wymawianie, niemczyzna także została bezskuteczna.

      Na koniec, potrzebą przynaglony, przypominając sobie wszystko, co mi w pamięci pozostało ze szkolnych mych czasów, chciałem rzecz przedstawić po łacinie. Cyceron byłby sobie zatkał uszy i wypędził mnie do kuchni. Bądź co bądź wybrnąłem z przedsięwzięcia, lecz… Bez skutku!

      Po tej ostatniej próbie dwaj nieznajomi, zamieniwszy ze sobą kilka wyrazów w swej mowie niezrozumiałej, wyszli, nie pożegnawszy nas nawet jednym z owych uspokajających gestów rozumianych w całym świecie.

      Gdy się drzwi za nimi zamknęły, Ned Land gwałtownie zawołał:

      – To niegodziwość! Jak to! Mówi się do tych łotrów po francusku, po angielsku, po niemiecku, po łacinie, a żaden z nich nie chce odpowiedzieć.

      – Uspokój się, Ned – rzekłem do wrzącego oszczepnika – gniew do niczego nie doprowadzi.

      – Ale czy wiesz, panie profesorze – odpowiedział nasz gniewliwy towarzysz – że można by śmiało z głodu umrzeć w tej klatce żelaznej.

      – Och! – odparł filozoficznie Conseil – jeszcze dość długo można wytrzymać.

      – Moi przyjaciele – rzekłem – nie trzeba tracić nadziei. Znajdujemy się wprawdzie w nie najlepszych warunkach, ależ czekajmy, aż sobie będziemy mogli wyrobić opinię o dowódcy i załodze tego statku.

      – Ja mam już o nich dokładną opinię – odpowiedział Ned Land. – Są to łotry…

      – Dobrze, ale z jakiego kraju?

      – Z kraju łotrów!

      – Mój poczciwcze, ten kraj nie jest jeszcze dokładnie oznaczony na mapie, a tu właśnie narodowość tych dwóch nieznajomych najtrudniejsza jest do oznaczenia! Wiemy tylko, że to nie Francuzi, nie Anglicy i nie Niemcy. Jednakże nie wiem dlaczego, ale tak mi się zdaje, że obaj oni zrodzeni są niedaleko równika. Jest w nich coś południowego. Ale czy to Hiszpanie, Turcy, Arabowie, czy Indianie, tego z ich typu fizycznego poznać nie można. Co do ich mowy, tej stanowczo nie rozumiem.

      – Co to za nieprzyjemności spotykają człowieka, gdy nie posiada wszystkich języków – wtrącił Conseil – jak to źle, że nie ma jednego, dla wszystkich wspólnego, języka!

      – I to by się na nic nie zdało – odpowiedział Ned Land. – Czyż nie widzisz, że ci ludzie mają swój odrębny język, język wymyślony na to, aby do rozpaczy przywodzić biednych ludzi żądających obiadu? Przecież we wszystkich krajach na świecie zrozumiano by mnie, skoro bym otworzył usta, poruszył szczękami, kłapnął zębami i wargami! Czy to nie znaczy, tak dobrze w Quebecu jak i w Paumotu, w Paryżu jak i na antypodach: „Głodny jestem, dajcie mi jeść”?

      – O! – rzekł Conseil. – Są natury tak niedomyślne!

      Gdy domawiał te słowa, drzwi się otworzyły. Wszedł posługacz niosący dla nas odzież: koszulki i spodnie do żeglugi morskiej przydatne, zrobione z materii, której gatunku rozpoznać nie mogłem. Z pośpiechem ubraliśmy się, a posługacz tymczasem niemy, może i głuchy nawet, ustawił stół i położył na nim trzy nakrycia.

      – A, to już coś na serio – rzekł Conseil – i wcale się nieźle zaczyna.

      – Eh! Do diabła! – mruknął gniewliwy oszczepnik – cóż my tu jeść możemy? Wątróbkę żółwią, polędwicę z rekina i befsztyk z psa morskiego[67]!

      – Zobaczymy – odpowiedział Conseil.

      Półmiski przykryte srebrnymi pokrywami, symetrycznie ustawione na stole czekały na nas. Usiadłszy, poznaliśmy, że mamy do czynienia z ludźmi ucywilizowanymi – i gdyby nie zalewające nas światło elektryczne, sądziłbym, że się znajduję w jadalnej sali hotelu Adelphi w Liverpoolu albo Grand Hôtel w Paryżu. Jednakże dodać muszę, że chleba i wina brakowało zupełnie. Woda była czysta, świeża, ale to zawsze woda tylko – co wcale nie przypadało do smaku Ned Landowi. Pomiędzy potrawami, jakie nam podano, poznałem różne ryby delikatnie przyrządzone, lecz o niektórych daniach nic nie umiałem powiedzieć, a to tak dalece, że nie umiałbym oznaczyć, czy one należą do królestwa zwierzęcego, czy też roślinnego. Co do nakrycia, to było i wytworne, i gustowne. Łyżki, widelce, noże, talerze – miały na sobie literę otoczoną wyrazami dewizy, co się tak przedstawiało:

      Mobilis

      N.

      In mobili

      „Ruchome w ruchomym”! Dewiza ta stosowała się do tego statku podmorskiego – i dlatego właśnie przyimek in tłumaczy się przez w a nie przez na. Litera N. była zapewne początkową głoską imienia zagadkowej osoby rozkazującej w głębinach morskich.

      Ned i Conseil, nie wdając się w żadne uwagi lub roztrząsania, zabrali się do jedzenia, a ja wkrótce poszedłem za ich przykładem. Zresztą byłem spokojny o nasz los i wiedziałem tyle przynajmniej, że nasi gospodarze nie mieli zamiaru zamorzyć nas głodem.

      Wszystko jednakże ma swój koniec na tym padole; wszystko mija, nawet głód ludzi, którzy nie jedli od piętnastu godzin. Zaspokoiwszy apetyt, uczuliśmy gwałtowną potrzebę snu. Reakcja bardzo naturalna po nieskończenie długiej nocy, podczas której walczyliśmy ze śmiercią.

      – Pewien jestem, że będę spał wybornie – rzekł Conseil.

      – A ja już śpię! – odpowiedział Ned Land.

      Dwaj moi towarzysze wyciągnęli się na dywanie i wkrótce zapadli w najgłębszy sen.

      Ja nie tak łatwo uległem gwałtownej potrzebie snu. Zbyt wiele cisnęło mi się myśli do głowy, zbyt wiele przedstawiało mi się pytań i zagadnień nierozwiązanych, abym tak łatwo mógł zmrużyć powieki. Gdzie byliśmy? Jakaż dziwna i niepojęta siła nas niosła? Czułem, a przynajmniej zdawało mi się, że czuję, jak przyrząd zanurzał się w najgłębsze warstwy morza. Widma mnie jakieś ścigały. W tym tajemniczym schronieniu dostrzegałem cały świat zwierząt nieznanych, których bratem rodzonym, żywym, poruszającym się i jak one wielkim był ten statek podmorski… Wkrótce jednak mózg mój uspokoił się; wyobraźnia rozpłynęła się w niewyraźnej jakiejś, błędnej senności i zapomniałem o wszystkim, pogrążony w śnie głębokim.

      Gniewy Neda Landa

      Nie wiem, jak długo trwał ten sen, ale musiał być długi, bo, przebudziwszy się, czułem, żem zupełnie wypoczął. Obudziłem się pierwszy; towarzysze moi spoczywali jeszcze głęboko uśpieni, każdy w swoim kącie.

      Zaledwiem powstał z tego posłania dość twardego, czułem się rzeźwym na umyśle i rozpocząłem zaraz przegląd baczny naszej celki.

      Nic się nie zmieniło w jej urządzeniu wewnętrznym. Więzienie pozostało więzieniem, a więźniowie więźniami. Służący tylko podczas naszego snu zdjął ze stołu nakrycie. Nic przeto nie zapowiadało bliskiej zmiany w naszym położeniu i na serio zapytywałem sam siebie, czy przeznaczeniem naszym było na zawsze pozostać w tej klatce.

      Byłoby mi to tym przykrzejsze, że o ile głowę miałem swobodniejszą, o СКАЧАТЬ



<p>67</p>

pies morski – inaczej foka pospolita.