20 000 mil podmorskiej żeglugi. Jules Gabriel Verne
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу 20 000 mil podmorskiej żeglugi - Jules Gabriel Verne страница 10

Название: 20 000 mil podmorskiej żeglugi

Автор: Jules Gabriel Verne

Издательство: Public Domain

Жанр: Повести

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ lecz ten, jaki przed chwilą słyszeliśmy, jest bez porównania silniejszy. Nie ulega wątpliwości, że wieloryba mamy pod bokiem. Jeśli pan pozwoli – dodał oszczepnik – jutro przy świetle dziennym powiemy mu słówko.

      – Jeśli będzie w humorze słuchania cię, mości Landzie – wtrącił tonem powątpiewania.

      – Niech ja się tylko zbliżę do niego na cztery długości harpuna – odparł Kanadyjczyk – a musi mnie słuchać!

      – Abyś jednak się zbliżył – rzekł dowódca – na to trzeba by dać łódź wielorybniczą?

      – Bez wątpienia, kapitanie.

      – A to byłoby narażać życie moich ludzi…

      – I moje! – krótko dodał oszczepnik.

      Około drugiej godziny z rana znowu ukazał się silny blask w odległości pięciu mil pod wiatr od fregaty. Pomimo szmeru wiatru i morza, słychać było wyraźnie ogromne uderzenia ogona i silny oddech zwierzęcia. Zdawało się, gdy narwal wychylał się na powierzchnię dla odetchnięcia, że powietrze wpadało do jego płuc jak para w przestronnych maszynach o sile dwóch tysięcy koni.

      „Hm! – pomyślałem sobie – piękny mi wieloryb, co posiada siłę pułku kawalerii”.

      Czuwano bezustannie, aż do dnia i sposobiono się do walki. Wszystkie narzędzia i przyrządy do łowów wydobyto i rozłożono. Porucznik kazał nabić działka wyrzucające harpun na odległość mili i długie strzelby z kulami pękającymi, które zadają rany śmiertelne. Ned Land przysposobił tylko swój harpun, broń straszną w jego ręku.

      O szóstej poczęło świtać i wraz z pierwszym brzaskiem zorzy zniknęło światło elektryczne narwala. O siódmej było już całkiem widno, lecz mgła poranna bardzo gęsta zaciemniała widnokrąg i najlepsze lunety nic nie pomogły. Stąd ogólny gniew i niezadowolenie.

      Ja przysiadłem się do steru; kilku oficerów wdrapało się na wierzchołki masztów.

      O ósmej mgła opadła na fale. Widnokrąg oczyścił się i rozwidnił. I znowu, jak dnia poprzedzającego, nagle rozległ się głos Neda Landa:

      – Jest, oto tam… Z lewego boku od rufy! – wołał oszczepnik.

      Wszystkie oczy zwróciły się na punkt wskazany.

      W odległości półtorej mili od fregaty, długie ciało czarniawe wystawało na wysokość jednego metra ponad fale. Ogon jego poruszał się z ogromną gwałtownością. Nigdy jeszcze nie widziano wody morskiej tak silnie rozbijanej. Ogromna bruzda świetnej białości znaczyła pochód zwierzęcia i zakreślała linę krzywą, przedłużoną.

      Fregata zbliżyła się do wieloryba. Mogłem mu się doskonale przypatrzeć. Raporty okrętów „Shannon” i Helvetia przesadziły nieco jego rozmiary; liczyłem, że długość jego nie mogła wynosić więcej nad dwieście pięćdziesiąt stóp. Co do jego objętości, trudno było ją oznaczyć, lecz w ogóle zwierzę wydało mi się bardzo proporcjonalnie zbudowane.

      Gdym się przypatrywał temu dziwnemu stworzeniu, wyrzuciło ono ze swych nozdrzy dwa wielkie strumienie pary i wody na wysokość czterdziestu metrów, co mnie już stanowczo upewniło o sposobie jego oddychania. Wniosłem już z tego, że zwierzę to należało do działów kręgowych, do klasy ssących, do gromady rybokształtnych, do rzędu wielorybów, do rodziny… Tu nie mogłem jeszcze nic wyrzec. Rząd wielorybów obejmuje trzy rodziny: wieloryby, potfisze i delfiny – w tej ostatniej właśnie pomieszczone są narwale. Każda z tych rodzin dzieli się na kilka rodzajów, każdy rodzaj na odmiany. Nie wątpiłem, że zdołam uzupełnić mą klasyfikację przy pomocy nieba i kapitana Farraguta.

      Załoga z niecierpliwością oczekiwała na rozkazy swego dowódcy. Ten, przypatrzywszy się uważnie zwierzęciu, kazał wezwać maszynistę i zapytał go, czy ma dość pary.

      – Mamy, kapitanie – odpowiedział maszynista.

      – Dobrze. Każ pan podniecić jeszcze ognie i ruszamy całą siłą pary!

      Przeciągłe „hurra” powitało ten rozkaz. Wybiła godzina walki. W kilka chwil potem dwa kominy fregaty buchały gęstymi kłębami czarnego dymu, a pomost drżał pod wstrząśnieniami kotłów parowych.

      „Abraham Lincoln” popychany siłą potężnej swej śruby, pędził prosto na zwierza; ten czekał obojętnie i pozwolił okrętowi zbliżyć się na 60 sążni, po czym, nie zanurzając się bynajmniej, usuwał się z wolna, utrzymując się w tej samej odległości.

      Taka pogoń trwała około trzech kwadransów, a fregata w tym czasie nie zdołała przysunąć się do potwora ani o jeden sążeń. W taki sposób można go było nigdy nie doścignąć.

      Kapitan Farragut niecierpliwie szarpał swą gęstą brodę. Nareszcie przywołał do siebie Neda Landa; Kanadyjczyk stawił się na wezwanie.

      – I cóż, panie Land – zapytał dowódca – czy radzisz mi jeszcze spuszczać czółna na morze?

      – Nie, panie – odrzekł Ned Land – bo widzę, że to bydlę nie da się złapać, jeżeli nie zechce.

      – Cóż zatem robić?

      – Powiększyć jeszcze siłę pary, jeśli to być może. Co do mnie, to, rozumie się z pozwoleniem pańskim, stanę przy maszcie przednim całkiem w pogotowiu i cisnę oszczep, jeśli na stosowną odległość zbliżyć się zdołamy.

      – Dobrze, Ned – odpowiedział kapitan Farragut. – Panie maszynisto! – krzyknął – każ zwiększyć ciśnienie pary.

      Ned Land poszedł na swoje stanowisko. Ognie pod kotłami powiększono: śruba robiła czterdzieści trzy poruszenia na minutę, a para wydobywała się gwałtownie przez klapy. „Abraham Lincoln” pędził z szybkością osiemnastu i pół mili na godzinę.

      Lecz z tą samą szybkością pędziło i przeklęte zwierzę.

      Jeszcze przez godzinę fregata pędziła w ten sposób, nie mogąc się przybliżyć ani o jeden sążeń. Było to wielce upokarzające dla jednego z najszybszych statków marynarki amerykańskiej. Załoga okrętu mocno była niezadowolona. Majtkowie przeklinali potwora, który nie raczył im nawet odpowiedzieć. Kapitan Farragut gryzł i szarpał swą brodę.

      Przywołał on raz jeszcze maszynistę i zapytał, czy nie może już zwiększyć ciśnienia pary.

      – Nie mogę, kapitanie – odpowiedział maszynista.

      – A klapy bezpieczeństwa czy są obciążone?

      – Do sześciu i pół atmosfer.

      – Obciąż je pan do dziesięciu atmosfer.

      Rozkaz był prawdziwie amerykański. Nie lepiej by postąpiono na Missisipi, dla prześcignięcia „współzawodnika”.

      – Conseil – rzekłem do mego dzielnego chłopca stojącego przy mnie – czy wiesz, że możemy w powietrze wylecieć?

      – Jak im się podoba! – spokojnie odrzekł Conseil.

      Przyznam się, że СКАЧАТЬ