Название: Godzina zagubionych słów
Автор: Natasza Socha
Издательство: PDW
Жанр: Короткие любовные романы
isbn: 9788308071953
isbn:
Najchętniej wyszłaby teraz z domu.
Podniosła głowę.
Właściwie dlaczego nie? Chyba wolno jej wyjść, kiedy ma na to ochotę, nie musi się nikomu tłumaczyć. Robert wchodzi do kuchni, a ona z niej wychodzi. Akcja, reakcja. Gdyby ktoś patrzył na to z boku, zauważyłby tylko ludzi chodzących po mieszkaniu. Nie warto doszukiwać się w tym żadnych podtekstów. Robert pojawił się w przedpokoju, kiedy wkładała buty.
– Zwariowałaś? Dokąd ty się wybierasz?
To całkiem przyjemne uczucie wprawić go w aż takie zdumienie, pomyślała.
– Idę na spacer.
– O tej porze?
– A czy w grudniu wyznaczone są jakieś konkretne pory na spacer? – spytała spokojnym tonem, choć tak naprawdę znowu chciało jej się krzyczeć.
To jego wina.
Nie czekała już na odpowiedź, tylko wcisnęła czapkę na uszy i wyszła, nie oglądając się za siebie. Prędzej czy później i tak trzeba to będzie zakończyć.
– O której wrócisz? – dobiegło ją jeszcze.
– O burej – mruknęła pod nosem.
Jest pewna ławka. Metalowa, z odłażącą czarną farbą. Stoi w niewielkim parku, blisko sadzawki, która akurat dziś jest zamarznięta. Niewiele osób zna to miejsce, bo ławka ukryta jest za wielkim oczarem, którego słodkawy zapach kusi właśnie zimą. Katarzyna trafiła tu jednak bez kłopotu, jakby szła trasą wyznaczoną przez GPS. Jakby coś prowadziło ją właśnie w to miejsce, choć nigdy wcześniej tu nie była. Po drodze zauważyła otwartą już kawiarnię, więc wstąpiła i kupiła gorący waniliowy napój.
– Tak wcześnie otwieracie?
– W grudniu zawsze. Pewnie trudno w to uwierzyć, ale sporo ludzi przychodzi tu przed siódmą – odpowiedział barman. – Zupełnie jakby nie mogli spać.
Uśmiechnęła się lekko.
– Dodać cynamonu? – spytał, a potem dorzucił jeszcze cynamonowe ciasteczko. – Gratis, od firmy.
No tak, cynamon. W końcu jutro święta.
– Jak masz na imię? – spytała nagle, co zdziwiło nawet ją samą. Zazwyczaj nie zaczepiała obcych ludzi. Ale barman wyglądał dość smętnie, choć nadrabiał miną. No i podarował jej ciasteczko.
– Aleks.
– Wyglądasz, jakby cię coś męczyło…
– Raczej zżerało. Ale…
– Dobra, wiem. Ja też nie lubię rozmawiać o swoich kłopotach. Wiesz dlaczego? Bo dla obcych ludzi te kłopoty zazwyczaj nie są takie straszne. Gdybym ci powiedziała, że zmarła mi matka, pomyślałbyś: „Starsi ludzie umierają, taka kolej rzeczy”. I w pewnym sensie miałbyś rację.
Aleks nawet nie próbował się uśmiechnąć. Widać było, że jest w czarnej dziurze.
– Pójdę już. Mimo wszystko dobrego dnia – rzuciła jeszcze.
Napój był obrzydliwie słodki, ale Katarzynie to nie przeszkadzało. Po każdym łyku przyjemne ciepło rozpływało się po wszystkich zakamarkach jej ciała, lecząc na moment tę beznadziejną melancholię, w którą wpadła prawie miesiąc temu.
Weszła do oświetlonego latarniami parku, minęła sadzawkę, okrążyła wielki kasztanowiec i skierowała się w stronę kwitnących oczarów. To niesamowite, że istnieją krzewy, które wybierają sobie tę właśnie porę roku, aby pokazać się w swojej najlepszej odsłonie. Poza tym nie mają wtedy żadnej konkurencji, więc mogą być najpiękniejsze. Rozchyliła gałęzie i zobaczyła ławkę.
– Była tu zawsze? – zapytała samą siebie.
Usiadła na brzegu ławki i zamknęła oczy. Kubek trzymała w obu dłoniach i co chwilę pociągała nosem, bo zapach waniliowego napoju był właściwie lepszy od smaku.
Dwudziesty trzeci grudnia. Siódma dziewiętnaście. Na dworze jest jeszcze ciemno, a z nieba właśnie zaczyna prószyć pierwszy w tym roku śnieg. Trochę nieśmiało, delikatnie. Katarzyna wreszcie się uśmiecha. Też nieśmiało i delikatnie, jakby bała się pozwolić sobie na coś więcej.
Śnieg ma w sobie coś magicznego. Zwłaszcza ten pierwszy, z maleńkimi płatkami, które dopiero zaczynają swoją zimową przygodę. Katarzyna wyciąga rękę i łapie kilka śnieżynek.
– Chciałabym cię o tyle rzeczy zapytać. I tyle jeszcze powiedzieć – mówi przed siebie. – Ale z jakiegoś dziwnego powodu odkładałam to na później, pewnie dlatego, że zawsze jest jakieś jutro.
Trudno uwierzyć, że kiedyś to jutro po prostu znika.
Katarzyna zamyka oczy.
Na drugim końcu ławki siada Marianna. Ubrana jest w zieloną sukienkę z lekko przezroczystego miękkiego materiału, którą Katarzyna pamięta z czasów dzieciństwa. Włożyła ją kiedyś ukradkiem przed wyjściem do szkoły, owijając nadmiar materiału wokół paska, żeby sukienka nie ciągnęła się po ziemi. Matka jednak zorientowała się i Katarzyna za karę nie mogła pójść na urodziny do koleżanki.
– Mamo, ale ja chciałam tylko wyglądać tak jak ty – próbowała się usprawiedliwić, lecz Marianna była nieugięta.
Katarzyna ma nadal zamknięte oczy, a jednak widzi swoją matkę. Psycholog, do którego dostała skierowanie jeszcze w szpitalu, powiedział jej na jednym ze spotkań, że smutek nigdy nie jest jednowymiarowy. Składa się z wielu warstw, które czasem nakładają się na siebie i mogą nawet wywołać stan podobny do półsnu. Człowiek jest wtedy tak bardzo zatopiony w swojej melancholii, że nie ma pewności, czy to, co mu się przytrafiło, jest prawdą, czy tylko wytworem wyobraźni. Smutek jest tęsknotą. A tęsknota to pragnienie.
– Ile mam czasu? – pyta cicho Katarzyna.
– Godzinę – odpowiada Marianna.
– Mogę cię zapytać, o co chcę?
– Pytaj.
– Czy ja śnię?
– Nie wiem, czy to jest ważne – odpowiada spokojnie Marianna. – Pytaj o coś innego. Pytaj o nas.
– Powiedz mi: dlaczego się kłóciłyśmy?
Marianna początkowo milczy, ale po chwili zaczyna mówić. Spokojnie, rozważnie, uczciwie dobierając słowa.
– Zabolała mnie twoja próba separacji. To, że zaczęłaś stawać w kontrze, a ja chciałam utożsamienia. Chociaż utożsamienie jest jednocześnie СКАЧАТЬ