Название: Godzina zagubionych słów
Автор: Natasza Socha
Издательство: PDW
Жанр: Короткие любовные романы
isbn: 9788308071953
isbn:
Katarzyna dotknęła szyby wystawowej. Popatrzyła raz jeszcze na dość mocno zakurzone czarne lakierki na wysokim obcasie. Najwyraźniej nikomu się nie podobały albo akurat przestały być modne. A ona jako dziecko o takich marzyła. Nie musiały mieć obcasa, ale musiały błyszczeć i mieć małą kokardkę z przodu. Stopa wyglądała w nich zupełnie inaczej. Jakby należała do księżniczki i dodawała prestiżu pozostałym częściom ciała. Do tego rajstopy z brokatem i człowiek od razu czuł się bajkowo. I nawet kleks szpinaku na talerzu nie był w stanie zepsuć tego uczucia.
– Skóry lakierowanej nie impregnujemy, tylko pielęgnujemy ją specjalnym kremem do skóry nabłyszczanej, a następnie polerujemy miękką, najlepiej flanelową szmatką – wyszeptała teraz do siebie i otarła napływające do oczu łzy wierzchem dłoni.
Nie chciała płakać, bo ostatnio zbyt często jej się to zdarzało. Chciała jakoś powstrzymać atakujący ją z każdej strony smutek, ale po chwili odpuściła. A właśnie że zaleje się łzami, w końcu i tak nikt na nią nie patrzy. Ludzie ostatnio mało na siebie patrzą. Mijają się bezwiednie, nie zwracając na nikogo uwagi. Nawet lubiła tę miejską anonimowość, czasami była lepsza niż czyjeś nadmierne zainteresowanie. Mogła teraz iść przez grudniowe miasto i płakać do woli, a nawet pociągać nosem. Mogła nawet głośno szlochać. Kogo to obchodziło? Większość ludzi patrzyła pod nogi, jakby starała się koncentrować tylko na własnych krokach, żeby nie uderzyć nosem o krawężnik. Inni dla odmiany prześlizgiwali się spojrzeniem po twarzach mijanych przechodniów, zupełnie ich nie rejestrując. Czasem zatrzymywali wzrok na jakiejś wystawie, zwłaszcza kiedy coś się na niej ruszało, tańczyło albo wypluwało sztuczne płatki śniegu. Kicz w grudniu był dopuszczalny, a nawet wyczekiwany. Zapowiadał w końcu to, na co większość czekała. Nie zawsze z wielką radością i namaszczeniem, ale jednak czekała. Boże Narodzenie było jakąś magiczną granicą między tym, co już się wydarzyło, a tym, co nadejdzie. Przejściem starego w nowe, znacznie bardziej wymownym niż sylwester. Może dlatego, że ten ostatni był po prostu zbyt głośny. Z tą swoją dyskotekową muzyką, koncertami w dużych miastach, piosenkami, które brzmiały identycznie i źle.
– Nie lubię takiej muzyki – mówiła matka. – Drą się chaotycznie, a melodia gdzieś im ucieka.
Katarzyna też tego nie lubiła, ale jeszcze bardziej drażnił ją kategoryczny ton matki.
– Czasy Paula Anki czy The Beatles minęły, mamo. Teraz to się ludziom podoba – odpowiadała.
– Bo nikt ich nie nauczył słuchania dobrej muzyki.
– Ale każdy ma prawo do swojego zdania.
– Czyli nie masz nic przeciwko temu wyciu?
– Nie lubię po prostu takiego kategoryzowania.
– Przecież tego się nie da słuchać!
– Ty nie dajesz rady. A to różnica.
Marianna zazwyczaj w tym momencie prosiła Roberta, żeby włączył jej coś innego w sypialni, by mogła tam pójść, założyć słuchawki i nikomu nie przeszkadzać. Przybierała wtedy minę cierpiętniczą, na której widok Katarzyna natychmiast reagowała agresją, starając się jednak utrzymać nerwy na wodzy.
Nie wypada przecież wydrzeć się na matkę, w dodatku w sylwestra. Albo zacząć tupać, wrzeszczeć i nie daj Boże kląć. Zamykała więc w takich sytuacjach oczy, próbowała się wyciszyć, a nawet stosowała specjalny oddech ujjayi. Przeczytała gdzieś, że przywraca poczucie spokoju i równowagi. Jej nie przywracał, ale przynajmniej nikogo nie zabiła.
Spojrzała teraz na telefon.
Była dwudziesta osiemnaście. Miała siedem nieodebranych połączeń, wszystkie oczywiście od Roberta. I jedną wiadomość: małe serduszko od Marcina. Bez komentarza, bez zbędnych pytań. Napisała do Roberta, że już wraca, na serduszko odpowiedziała takim samym, tylko w czarnym kolorze, i na moment jeszcze przywarła czołem do zimnej szyby.
– Wszystko w porządku?
A jednak ktoś ją zauważył.
Starszy mężczyzna z psem przechodził koło sklepu z butami i najwyraźniej zdziwiła go samotna kobieta, pochlipująca teraz już całkiem głośno. Pies też łypnął na nią z zaciekawieniem. Podszedł nawet nieco bliżej i obwąchał jej nogę.
Spojrzała na nich mało przytomnie.
– Skórę nubukową i welurową należy szczotkować gumową lub drucianą szczoteczką. Wszelkie plamy powinno się usuwać miękką tkaniną lub gąbką nasączoną lekkim roztworem mydlanym. Jeśli but jest mocno zabrudzony, czyścimy go miękką gąbeczką nasączoną wodą z solą – powiedziała, patrząc mężczyźnie prosto w oczy, a potem wytarła nos w rękawiczkę, odwróciła się i poszła w stronę swojego mieszkania.
Pies zaszczekał trzy razy. I naprawdę słychać w tym było zdumienie.
– Jak w ogóle do tego doszło? Co się stało? Przecież ludzie nie umierają tak nagle! Tak… bez powodu! – Katarzyna patrzyła na lekarza, zupełnie nie rozumiejąc, co do niej mówił. Wchodziła mu w słowo, nie próbowała nawet dać sobie szansy na to, by usłyszeć jego głos. Miała wrażenie, że wszystko wokół niej wiruje, że ściany pochylają się w jej stronę, a podłoga rozjeżdża w różnych kierunkach. Miała wrażenie, że ludzie to zbliżają się, to oddalają, a światła jarzeniówek potwornie rażą w oczy. I że kroplówki stojące przy szpitalnych łóżkach nagle zbiły się w grupkę i patrzą na nią wyczekująco, jakby brały udział w jakimś histerycznym spektaklu. Chciała nawet do nich podejść i krzyknąć, że nie powinny tak się gapić. I żeby się odwaliły.
W końcu lekarz chwycił ją za ramiona i potrząsnął nią.
– Był powód, właśnie próbuję to pani wytłumaczyć. Anafilaksja. Silna reakcja alergiczna, która czasem niestety prowadzi do śmierci. Kiedy alergen dostaje się do organizmu, może dojść do reakcji uwalniającej silne mediatory chemiczne oddziałujące przede wszystkim na układ naczyniowy oraz na mięśnie gładkie.
Katarzyna nagle zachichotała.
Mediatory chemiczne?
Mięśnie gładkie?
Dlaczego lekarze używają takich słów? Dlaczego atakują określeniami, których normalny człowiek nie rozumie? A może to celowe działanie, żeby odwrócić uwagę? Dzięki temu pacjent skupia się na tych dziwnych słowach i nie wpada w histerię.
Mediatory chemiczne. To jakiś absurd, żeby w ten sposób mówić do ludzi. Równie dobrze mógł gadać po chińsku, i to z dodatkiem szanghajskiego.
– Co stało się mojej mamie? Dlaczego umarła? – wyszeptała w końcu jakoś tak bezradnie, jakby była małą dziewczynką, która właśnie zgubiła się na wielkim kolorowym jarmarku.
– Czy pani mama była na coś uczulona?
– Nie wiem, nie sądzę… – zaplątała się. – Mówi pan o jedzeniu?
Skinął głową.
– Zakłada się, że niemal każde białko СКАЧАТЬ