Название: Otwarte drzwi
Автор: Marta Maciaszek
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Крутой детектив
isbn: 978-83-8147-802-1
isbn:
– Ja też się napiję. – Zmusiłem się do uśmiechu, aby rozładować wciąż wiszącą nad nami niecodzienną, krępującą atmosferę.
– Z mlekiem.
Przypomniały mi się słowa Michała o angielskich nawykach, do których należało picie herbaty z mlekiem. Nazywali ją wówczas białą. Musiałem przyznać, że przepadałem za jajecznicą z bekonem i słodką fasolką, ale nigdy nie smakowała mi herbata z mlekiem. Postanowiłem jednak tym razem odbiec od swojego przyzwyczajenia i również do swojego kubka wlać kilka kropel mleka. Miałem nadzieję, że odrobina wytrwałości i zaangażowania uczyni mnie prawdziwym Anglikiem.
– Polacy chyba tak nie piją – rzuciła Emilie, zaglądając do mojego kubka.
– Ja tak piję – skłamałem ponownie tego wieczoru, ale nie czułem wyrzutów sumienia tak jak kilka chwil wcześniej. Raczej śmiać mi się chciało, zanurzając usta w herbacie i starając się odszukać przyjemność w jej smaku. Gdyby posadzić przy jednym stole kilku ludzi i zrobić konkurs na rasowego Anglika na podstawie picia białej herbaty, ja odpadłbym już po pierwszym łyku.
– Co lubisz robić? – spytała Emilie, opierając się o biurko w moim pokoju, do którego poszliśmy, gdy oba kubki były już puste.
– Kleić modele samolotów – odpowiedziałem, bo lubiłem to robić w dzieciństwie, a teraz nie znalazłem żadnego bardziej pasjonującego hobby.
– Sam to sklejałeś? – zapytała, podchodząc do półki, na której ustawione były kompletne modele.
– Tak. Miałem ich kiedyś bardzo dużo. Mój ojciec uwielbiał majsterkować i wydawać by się mogło, że odziedziczę tę pasję po nim, ale niestety. Nie mam tyle talentu i cierpliwości co on. Nie potrafię zrobić wszystkiego i zajmuje mi to dużo więcej czasu niż jemu.
– Fajne – rzuciła, przechodząc z powrotem do stojącego pod oknem biurka. Wiedziałem, że nigdy nie nadejdzie taki dzień, kiedy będziemy razem siedzieć w kuchni do rana i sklejać model najnowszej powietrznej maszyny.
– A ty?
– Co ja?
– Oprócz wyginania się wśród tych głupich lalek i zniewieściałych chłoptasi, masz jeszcze jakiś talent?
– Umiem śpiewać – odpowiedziała szybko Emilie.
– Jasne. Śpiewać.
– Nie wierzysz? – Emilie zbliżyła do mnie swoją twarz, zdobywając się na szyderczy, lecz uroczy uśmiech.
– Uwierzę, jak zaśpiewasz. – Zaśmiałem się i chwytając ją za ramiona, odsunąłem od siebie.
– A co?
– Eee, no na przykład Marsyliankę – rzuciłem, będąc pewnym, że zaprotestuje, podczas gdy po chwili w pokoju zaczęły rozbrzmiewać słowa po francusku, których nie rozumiałem. Melodia jednak była potwierdzeniem tego, że Emilie bez zastanowienia spełniła moje żądanie. Śpiewała pięknie. Warczące „r” było radością dla ucha, melodia płynąca z jej ust była rozkoszą dla zmysłów, marszowy ton poszerzał uśmiech na mojej twarzy. Nie wierzyłem w to, co się działo, podczas gdy Emilie ze zwrotki przeszła do refrenu i podniosła tony nieco wyżej, by nadać powagi hymnowi, który dodawał otuchy i zaprawiał do boju:
– Aux armes citoyens! Formez vos bataillons! Marchons, marchons, Qu’un sang impur abreuve nos sillons.
– Kocham cię – szepnąłem, kiedy skończyła i dumnie uniosła głowę.
Podszedłem do niej i przytuliłem ją.
– Co jest? Zaskoczony? – powiedziała po chwili, odsuwając się ode mnie.
Nie słyszała tego, co wyznałem, czy usłyszała, lecz zignorowała? – zastanawiałem się, nie wiedząc, którą z możliwości wówczas wolałem.
– Głupi jesteś. – Zaśmiała się.
– Głupi jesteś, bo…
Resztę pytania skończyłem w swoich myślach: …bo cię kocham?
– Głupi jesteś, bo kazałeś mi śpiewać Marsyliankę. Moja matka była Francuzką.
Nie zastanawiałem się wcześniej, dlaczego Emilie nosi inne nazwisko niż jej matka i ojciec. Dlaczego zamiast nazywać się Gordon, ma dziwacznie brzmiące Pierre. Może Emilie urodziła się przed ślubem swoich rodziców i nie przyjęła tak jak matka nazwiska ojca? Nie było to wówczas dla mnie istotne. Ważne było to, że nie wróciła w rozmowie do momentu, kiedy powiedziałem jej o swojej miłości. W głębi duszy jednak cieszył mnie fakt, że nie nazywa się Gordon, bo chyba nie umiałbym do końca życia zasypiać i budzić się obok kobiety, która nosi to koszmarne nazwisko. Mój koszmar. Moja paskudna, wracająca codziennie w postaci listów wrzucanych przez drzwi czy nagłówki w gazetach, kiedy Emilie stanie się sławną tancerką, przeszłość. Gordon. Coś, o czym chciałem zapomnieć, miałoby być ze mną do końca życia. Tak jak moja zakłamana przeszłość, o której Emilie nigdy nie mogła się dowiedzieć. Pierwsze kłamstwo było bardzo trudne, ale miałem nadzieję, że w każdych kolejnych będę czuł większą swobodę i miał lepsze pomysły. Pierwsze kłamstwo dotykające mojego życia, zanim się poznaliśmy. Pierwsze kłamstwo dotyczące Gordona. Zdałem sobie wówczas sprawę, że za cenę bycia z tą kobietą będę musiał kłamać całe życie. Bardziej jednak od łgania przerażała mnie myśl, że przez wyjawienie jej prawdy mógłbym ją stracić. Emilie tego wieczoru taksówką pojechała do domu. Na pewno wzięła gorący prysznic, a do snu czytała jakąś książkę. Ja za to nie wszedłem do wanny, bo chciałem przyzwyczaić moje ciało do brudu i smrodu kłamstwa, które miało oblepiać je do końca życia.
Od kiedy wróciłem do domu po dziesięciu latach nieobecności w nim, często siadałem przy biurku, by pisać, ale kiedy zapisany zeszyt chowałem do wiklinowej walizki na strychu i otwierałem kolejny, zastanawiałem się, czy to ma jeszcze sens. Kiedy byłem w więzieniu, pisałem, by zabić nudę. Większość czasu spędzałem zamknięty w celi, a zapisywanie myśli stanowiło dla mnie przyjemny element w harmonogramie wyznaczanym przez więzienne życie. To była jedna z nielicznych rzeczy, którym nie musiałem się wówczas podporządkować. Ta świadomość była dla mnie oznaką wolności w jej najmniejszej postaci. Wolności zabranej przez wszystko inne. Pisałem, kiedy miałem na to ochotę, kiedy stało się coś innego od codziennej rutyny, kiedy coś mi się przypomniało lub chciałem zapamiętać. Od kiedy mieszkałem sam w domu, nie cierpiałem szczególnie na nudę, brak wolności czy uległość obowiązującym regułom. To ja byłem panem nudy, wolnym i wyznaczającym reguły, a więc moje pisanie utraciło swój pierwotny sens. Pewnego dnia wracając do domu od Emilie, postanowiłem, że skończę pisanie i spalę wszystkie zapisane do tej pory zeszyty. Większą ich część stanowiła moja przeszłość, którą tak bardzo chciałem wymazać z pamięci. Od razu wszedłem na strych i odnalazłem walizkę wypełnioną zeszytami. Sięgnąłem po pierwszy z nich i otworzyłem na przypadkowej stronie. Zacząłem czytać.
– Wówczas pod palcami poczułem coś twardego i zimnego. Nie miałem siły zastanawiać się, co СКАЧАТЬ