Название: Dzika rzecz
Автор: Rafał Księżyk
Издательство: PDW
Жанр: Музыка, балет
Серия: Poza serią
isbn: 9788381911047
isbn:
Mieliśmy jakiś wstępny układ z Katarzyną Kanclerz, że będzie naszą menedżerką, ale szybko przestała nas lubić. Z koncertów były grosze. Bida. Na początku waletowałem w akademiku Alcatraz. Miałem studencką pracę na portierni, ale po miesiącu czar prysł. Prawie dzień w dzień przyjeżdżałem do Remontu na darmowe zupki, czasami zdarzało się drugie danie. Posiłkowałem się tym, co mi mama z domu przysłała. Chłopaki też dostawali pieniądze. Karaś zaczął pracować. Sawicki z Wiśniewskim mieszkali razem w kawalerce, którą wynajmowali od Moniki Olejnik za czterysta baksów miesięcznie. W końcu i ja tam wylądowałem, miałem łóżko polowe w kuchni. Mieszkanie znajdowało się w najbardziej żulerskiej części Warszawy, na Pradze-Północ, przy placu Leńskiego. Raz w nocy obudziły mnie strzały z karabinu maszynowego, to był przecież burzliwy czas przełomu.
Trudno dziś ustalić kalendarium ich pobytu w Warszawie. Kajtek twierdzi, że czuł się już zadomowiony, gdy odbywały się wolne wybory – to z warszawskich murów pamięta plakaty „Solidarności” z kowbojem. Musieli zatem przyjechać jesienią 1988 roku. W lutym 1989 zagrali swój najważniejszy koncert w stolicy, na festiwalu Poza Kontrolą w Remoncie (Kajtek: „Tragicznie byliśmy nawaleni”). Grywali z Gardenią, Closterkeller, Oczi Cziorne; kilka występów w Warszawie, wyjazdy do Łodzi, Białegostoku, Radomia i Tłuszcza. Strona z koncertowego notatnika Kajtka dotycząca tamtego okresu jest akurat wyrwana. W lipcu miał dość, wrócił do Wrocławia i zamieszkał na pierwszym tamtejszym squacie przy Oławskiej. Sawicki związał się z Jowitą Cieślikiewicz z żeńskiego zespołu Oczi Cziorne (który z powodzeniem mógłby wykonać własną wersję Ekscentryków) i wyjechał do Gdańska. Wiśniewski i Karaś zostali w Warszawie. Spotykali się na koncertach.
– Nigdy nie poczuliśmy się częścią żadnej sceny. W Warszawie nikt nas nie lubił oprócz Gardenii i paru straceńców – twierdzi Kajtek.
– Za co ich nie lubili? – zastanawia się gitarzysta Gardenii Alek Januszewski. – Bo byli bezkompromisowi, a bezkompromisowość bywa męcząca. Na koncertach dawali totalnie, chcieli przekraczać granice – emocjonalne. Ale muzycznie pilnowali dyscypliny, mieli przecież skomplikowane aranżacje, zmiany tempa, wszystko było zagrane precyzyjnie. Sawicki, zwany Admirałem, był po szkole muzycznej i trzymał zespół w ryzach. Pamiętam, jak podczas koncertu dźgał Kajtka gryfem basu, żeby równo grał.
Koncert Los Loveros w warszawskich Hybrydach, luty 1991
Fot. Stanisław Sielicki
Kajtek: – Ludzie na koncerty przychodzili, byli zaciekawieni, ale środowisko muzyczne nas nie tolerowało. Każdy tam grał o swoje, a my też robiliśmy numery. Przykład: przed koncertem w Hybrydach, zimą, w naszej kawalerce zepsuł się kaloryfer. Wezwaliśmy hydraulika, przyszedł, pogrzebał i wstawił w ten kaloryfer jakąś blaszkę, nie pamiętam już dokładnie. Zaczęło grzać. Moi koledzy wpadli na pomysł, żeby zadzwonić do Trójki i zadać zagadkę: kto zgadnie, jaka jest nazwa blaszki, która udrażnia kaloryfer, ten dostanie dwa darmowe bilety na koncert Los Loveros. Tylko że jako numer, pod który trzeba było dzwonić z odpowiedzią, podaliśmy telefon Anji Orthodox z Closterkeller. Po jakimś czasie usłyszeliśmy, jak do Trójki zadzwoniła oburzona Anja: „Niech te przybłędy z Wrocławia nie zawracają mi głowy, jestem artystką i przygotowuję się do koncertu”. Los Loveros osiągnął swój cel, pękaliśmy ze śmiechu. A sam koncert to już była ostatnia faza naszego upadku. Występowaliśmy razem z Proletaryatem, na gitarze zagrał z nami Andrzej Zeńczewski z Daabu, dla którego musiała być to trauma. Przegięcie nastąpiło. Wiśniewski zbiegał ze sceny, bo mu się po schodkach flaszka toczyła. Zamiast śpiewać, biegł za flaszką. Kompletna dekadencja. Więcej już się na scenie nie spotkaliśmy.
Starzy załoganci pamiętają jeszcze gorszy żart, jaki Loverosi zrobili Anji Orthodox. Sawicki wydzwaniał do niej przez parę miesięcy, mówił po angielsku i podawał się za oczarowanego nią zachodniego menedżera. Kiedy już umawiali się na europejską trasę i nagrania, nagle zaczął ryczeć ze śmiechu: „To my, Los Loveros! Dałaś się wkręcić!”.
A co oni mieli do zaproponowania zblazowanej warszawskiej publiczności? Bardzo wiele. Ich muzyka łączyła klimat „hajowej” mistyki rocka lat sześćdziesiątych i drapieżne energie postpunka. Granie mroczne, lecz zerkające ku korzeniom, podsłuchany u Cave’a surowy blues i – w najlepszych momentach – dziki, rozstrojony swing na gitary elektryczne. Recenzenci koncertów Los Loveros byli pod wrażeniem ich dramaturgii. To zasługa wokalisty, który opowiadał mocnym, emocjonalnym głosem, nie tylko słowami, ale też intonacją. Wiśniewski dołączył do nich ostatni i początkowo, gdy nie miał tekstów, śpiewał w wymyślonym języku. O szczególnej chemii w zespole niech świadczy fakt, że Sawicki oprócz Ekscentryków podrzucił mu również fragment z Pożegnania jesieni Witkacego. Powstała z niego piosenka Jamburowy statek. Co to jest „jambur”? Pisał Witkacy:
[…] nikt nie wiedział, co to był „jambur”. Ale teraz słowo to stało się Jasiowi symbolem całej dziwności tego, co przeżywał – zrozumiał nieistniejące znaczenie tego „pojęcia”, które go od dzieciństwa fascynowało. I nagle zaśpiewał dziko, improwizując nowe słowa do znanej melodii góralskiej.
Wiśniewski miał charyzmę. Urok nawiedzonego losera, niczym Jim Morrison czy Nick Cave. I uśmiech niczym Jack Nicholson. Wspominają o tym wszyscy, którzy go znali, łącznie z reporterem „Magazynu Muzycznego”. Uwodził publiczność, ale też śmiało prowokował.
– Poznaliśmy się, kiedy Los Loveros w 1988 pierwszy raz grali w Warszawie na Poza Kontrolą – wspomina basista Gardenii Przemek „Gutek” Wójcicki. – Zaprosili nas na koncert do Wrocławia i przyjechaliśmy do klubu Katakumby. W środku wyglądało to tak, że pod sceną rządziło kilkudziesięciu skinów, potem przerwa z piętnaście metrów i reszta publiczności. Grał właśnie wrocławski zespół Yanko, mieli kawałek Kwiaty dla Śląska i musieli wykonać go ze trzy razy z rzędu, bo skini – kibole Śląska Wrocław – tego się domagali. Na bramce stał szef tych skinów, jak się zaczynało robić gorąco, podchodził i otwartą dłonią walił ich w te łyse łby. Po Yanko weszli Loverosi. Wiśniewski naciągnął sobie dużo kabla od mikrofonu i zeskoczył ze sceny między skinów. Chodził między nimi z tym swoim uśmiechem i śpiewał, patrząc im prosto w oczy. Oni wściekli, rzucali spojrzenia, jakby go chcieli zabić. Myśleliśmy, że się na niego rzucą. Nic się nie stało, ale napięcie buzowało ogromne. Mocna scena. Tacy byli Loverosi, jak coś robili, to na maksa, nie oglądając się na nic. Nie mieli instynktu samozachowawczego.
Jacek „Tuńczyk” Fedorowicz, weteran wrocławskiego undergroundu, który grał w Poerocks, Klaus Mit Foch, Kormoranach i przez chwilę z Los Loveros: – Wiśniewski był przystojnym blondynem, wiecznie uśmiechniętym. Ciągle się uśmiechał. Myślę, że jak wychodził do kibla i się chlastał, to też się uśmiechał.
Tuńczyk napisał dla niego tekst She’s Crime. Piosenka, która w pierwszej chwili wydaje się dekadencką historią miłosną o toksycznym związku, raptem okazuje się perwersyjnym songiem o… żyletce.
Słynny uśmiech Jacka Nicholsona. Marek Wiśniewski z Los Loveros na krótko przed śmiercią, podczas imprezy w podwarszawskiej Mostówce
Fot. СКАЧАТЬ