Dzika rzecz. Rafał Księżyk
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dzika rzecz - Rafał Księżyk страница 7

Название: Dzika rzecz

Автор: Rafał Księżyk

Издательство: PDW

Жанр: Музыка, балет

Серия: Poza serią

isbn: 9788381911047

isbn:

СКАЧАТЬ Records, działającej w Berlinie, lecz prowadzonej przez polskiego punkowca Roberta Refuse’a. Dziś to unikalny doku­ment punkowej sceny w NRD, tym bardziej że do płyty dołączono reprint zina „Inside”, niegdyś zredagowanego przez berlińskich punkowców, a wydrukowanego w Warszawie dzięki pomocy ekipy QQRYQ. Pismo nigdy wcześniej nie trafiło do Niemiec, próba jego przemytu przez granicę zakończyła się porażką. Micha z zespołu Namenlos, który miał „Inside” przewieźć, został aresztowany i cały nakład uległ konfiskacie. Jedyny zachowany egzemplarz, z którego skorzystał Warsaw Pact, odnalazł się po latach w archiwach Stasi. Takie historie przypominają dziś, jak brawurowy był wyczyn Praffdaty.

       4. Ekscentrycy to my

      Oto najdziksza rockowa historia polskiego przełomu: śmiałość, brawura, transgresja i destrukcja. Nowa epoka zaczyna się od fajerwerków, które wystrzeliwują nagle i poza kontrolą, a zespół Los Loveros jest jednym z jej symptomów. To temat na film. Pierwsza scena mogłaby wyglądać tak:

      – Podjeżdżamy pod Pałacyk, kolega Koza miał furgonetkę, zabrał zespół i wszystkie nasze graty. Na miejscu stoi ciężarówka, trzy razy większa, goście wyładowują wielkie skrzynie ze sprzętem. Obok facet w kowbojskim kapeluszu. Michael Gira. Dyryguje ekipą. Otwieramy furgonetkę, wnosimy graty do klubu. Oni też. Tak na zmianę. Swans, my, Swans, my. W pewnym momencie z wnętrza wychodzi szef Pałacyku Zbyszek Petrus, w porządku gość. „Co jest grane?” – Gira ze swoją załogą patrzą na nas z dezaprobatą. Zapada cisza. Sawicki zna angielski: „Mamy kapelę, chcemy z wami zagrać”. „Jak to?! Nie było takich planów”. „Posłuchajcie kasety”. Tak perswaduje, że Gira, Sawik i Wiśnia zostają zaproszeni do biura Petrusa. Gira słucha. „Trąbkę macie?” „To nie trąbka, to wokalista”. Po chwili zastanowienia Michael kiwa głową: „OK, gracie”.

      Mariusz „Kajtek” Janiak z Los Loveros w koszulce Creation Jungle

      Fot. Bożena Horodnicza

      Utwór z imitacją trąbki nagraliśmy tego samego dnia w sali prób w Katakumbach. Wpadł Bartek Anczyk vel Przylepa, nasz drugi gitarzysta: „W Pałacyku będzie Swans! Gramy! Nagrywamy demo! Uda się!”. Mieliśmy magnetofon, nagraliśmy ze trzy piosenki. To jeszcze nie były utwory ze zbudowanym aranżem, mieliśmy wtedy jedną ułożoną piosenkę, reszta pływała w dekadenckiej radości. Sam koncert to były cuda naszych improwizacji. Moje bębny rozjeżdżały się po posadzce. Pamiętam, jak Karaś, wycinając swoje barbarzyńskie solówki, przytrzymywał mi hi-hat nogą. Po koncercie Gira powiedział, może z czystej kurtuazji, że jesteśmy zajebistą rock’n’rollową ekipą. Parę miesięcy później, wraz ze świeżutkim winylem, przysłał na adres Sawickiego propozy­cję: Swans szykuje trasę i zaprasza nas do Stanów. To był jeszcze PRL, nie było szans na taki wyjazd.

      Tak wspomina Mariusz „Kajtek” Janiak, perkusista Los Loveros. Kajtek ma jeszcze notes z tamtych lat, gdzie zapisywał wszystkie koncerty. 22 sierpnia 1987 dali swój pierwszy, jeszcze pod nazwą Creation Jungle, przy Tekach, domach studenckich na Olszewskiego we Wrocławiu. Grali na przyczepach rolniczych.

      Kajtek: – Było tak mało miejsca, że kiedy komar ugryzł mnie w policzek, spadłem z przyczepy. Reszta grała dalej.

      Występ przed Swans odbył się 30 sierpnia, tydzień po scenicznym debiucie. Swans promowali wówczas swój przełomowy album Children of God, z kolekcją piosenek o „cierpieniu, torturach i upokorzeniu”, jak to zgrabnie ujęła Wikipedia. I tak chłopaki z wrocławskiej ulicy zagrali jako support ­największej rockowej sensacji amerykańskiego under­groundu.

      Marek Wiśniewski – wokal, Zbyszek Sawicki – lider, bas, Zbyszek „Karaś” Harasimowicz – gitara, Bartłomiej „Przylepa” Anczyk – gitara i Kajtek – bębny. Mieli impet, siłę przebicia, swoją muzyką chcieli podbić świat. Niejeden o tym marzył, ale Los Loveros, jak przystało na nową epokę, po­stawili wszystko na tę kartę i skoczyli w nieznane. Dziś z bazowego składu, który wyruszył w tę podróż, żyje tylko Kajtek.

      – Trochę byliśmy sfrustrowani tym, że po koncercie ze Swansami tłumy nie waliły na nasze występy. Grywaliśmy w różnych wrocławskich klubach: w Katakumbach, Rurze, Indeksie, ale były też koncerty w Warszawie, Gdańsku. Cóż, byliśmy nieznoś­ną kapelą, wyróżniającą się dość nietypowym, czasami skandalicznym zachowaniem podczas koncertów i w życiu na co dzień. Nie tolerowano naszych wybryków. Później w Warszawie było tak samo. Marek Wiśniewski był bardzo ciepłym, kochanym człowiekiem, ale lubił prowokować. Na przykład: klub Index przy Szewskiej, jedno z najważniejszych wtedy miejsc do grania we Wrocławiu. Spotykała się tam bohema, zbuntowana młodzież, a Los Loveros trafiło na czarną listę. Znaczyło to: „Tym ludziom nie sprzedajemy alkoholu”. Pewnego dnia, gdy po raz kolejny odmówiono nam zamówienia, Wiśnia wszedł do ubikacji, wyrwał pisuar, postawił na blacie i mówi: „Lej do pełna”. To jeden z incydentów, o innych można mnożyć plotki, ale nie chcę ich powtarzać, niech pozostaną plotkami.

      Trzeba przypomnieć kontekst całej tej historii. Polska muzyka alternatywna schyłku lat osiemdziesiątych miała się świetnie, co wcale nie znaczy, że była świetna. Miała rząd dusz, a jej tubą były państwowe radiostacje: Trójka z pasmem poświęconym młodemu rockowi i ukochana przez progresywną młodzież Rozgłośnia Harcerska, która swą listę przebojów reklamowała jako „Polski Independent”. Popularność radiowych hitów przekładała się na trasy koncertowe i festiwale w halach. Krąg radiowych pupilków otrzymał nawet swój brand: Krajowa Scena Młodzieżowa. W roku 1989 była w zenicie popularności, doczekała się licznych prezentacji równocześnie podczas festiwali w Jarocinie i w Opolu, co już daje do myślenia. Gwiazdy KSM – Chłopcy z Placu Broni, Sztywny Pal Azji, Róże Europy, Kobranocka, Formacja Nieżywych Schabuff – były na tyle obłe, że pasowały wszędzie.

      Mimo że miał to być „Polski Independent”, promotorzy KSM – młodzi, rzekomo wyluzowani dziennikarze, z Pawłem Sito i Piotrem Majewskim na czele – traktowali młodzież protekcjonalnie, z pobłażliwością godną patriarchalnych aparatczyków odchodzącego systemu. Ale też piosenki KSM były dla mięczaków, w swym lirycznym zacięciu nieprzyzwoicie wręcz poczciwe. Coś w połowie drogi między prostotą i sentymentalizmem polskiego big-beatu lat sześćdziesiątych a pretensjonalną przemądrzałością piosenki studenckiej. Bezpieczna przestrzeń, w której młodzież ma się wyszumieć, trochę ponarzekać, powzdychać, ale z obietnicą zmiany na lepsze. Bez kopa, pazura, brudu i przekraczania granic. Jako świeżo upieczony student prawa, odbywający miesięczne praktyki robotnicze w zakładach FSO na Żeraniu, sam na imprezach w akademiku na Kicu śpiewałem refren ówczesnego hitu Róż Europy: „My jesteśmy rock’n’rollowcami. / Pijemy tanie wino, / Pijemy je litrami”. Wstyd. Na swoje usprawiedliwienie powiem tylko, że i tak był to jeden z najbardziej buńczucznych wersów z dorobku KSM. Zaraz potem ten motyw wyeksploato­wała cała seria piosenek w poetyce „jabol punk”. Z czasem całą scenę nazwano pogardliwie „harcerską” – i w rzeczy samej, te piosenki doskonale się sprawdzały grane na pudle przy ognisku.

      W 1989 roku Sztywny Pal Azji wydał drugi album, Szukam nowego siebie, a promowała go piosenka Nie zmienię świata. Już te dwa tytuły wystarczą za kwintesencję KSM.

      Nie zmienię świata, nie zmienię.

      Nie mam żadnych złudzeń.

      To nie uda się nikomu,

      Choć СКАЧАТЬ