– No bo… w sumie to nie wiem. Jakoś niezręcznie. Nie wiadomo, co dalej robić.
– A gości nie zainteresował brak jednego z towarzyszy?
– Nie wiem, bo nie widziałem się z nimi po śniadaniu. Ja wyszedłem, oni zostali.
– To oni przez cały ten czas są w jadalni? – Kosoń spojrzał na swojego poljota na solidnym brązowym skórzanym pasku. – O pierwszej? Od rana? – zapytał.
– Od mniej więcej wpół do dziesiątej – sprecyzował Kowal.
– Siedzą tam? Nie pytają o nic? Nikt nie wyszedł? – Wiera była zdumiona.
– Nie mają wyjścia – wyjaśnił Kowal.
– To znaczy? – Teraz i na twarzy Kosonia pojawiło się coś na kształt zdziwienia.
– No dosłownie nie mają wyjścia. Zamknąłem jadalnię. – Wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną z czarnym napisem „JADALNIA”.
– Zamknął pan gości? – Wiera uznała, że uwaga Jóźwika, że tu jest jak w eleganckim więzieniu, była celna. „Porąbane miejsce”, pomyślała. „Ciekawe kto, oprócz tego nieżywego, się tu zameldował”.
Zanim jednak Kowal zdążył jej odpowiedzieć, w progu stanął Jóźwik.
– Chyba tu jeszcze trochę zostaniemy. – Znacząco spojrzał na Kosonia. – A tego nieżywego to ja znam. Spotkałem go kilka lat temu w szpitalu, na takiej, powiedzmy, imprezie. Była pompa, bo wojewoda nową karetkę kupił.
– Urzędnik? – zapytała Wiera.
– Nie, kropił tę karetkę.
– Co robił? – Wiera nie zrozumiała.
– Z kropidłem zasuwał. To ksiądz, jakaś ichnia szycha.
Rozdział 4
– Interesujące. – Jóźwik trzymał splecione dłonie pod wystającym brzuchem.
Wiera zauważyła, że spomiędzy niezachodzących na siebie kawałków materiału kraciastej koszuli doktora wystaje kępka jasnych włosów. „Już przyjemniej patrzeć na tego nieżywego”, pomyślała. I rzeczywiście, w Danielu Hryciuku było coś schludnego. Ale nie w taki nudny, emerycki sposób. Błękitna koszula wyglądała na jedwabną, a kapcie – na zrobione z delikatnej, pewnie cielęcej skóry.
– Goguś, nie? – Jóźwik podchwycił jej spojrzenie.
– Zadbany – powiedziała.
Lubiła zadbanych mężczyzn. Rzadko się jednak tacy trafiali. Jeśli już, to zawsze z felerem. Ten tu miał podwójną skazę: był księdzem i był nieżywy.
– Za bardzo zadbany. Ale co się dziwić, oni tam przecież niewiele robią i na brak kasy nie narzekają. Nie to, co lud pracujący. – Widać było, że Jóźwik ma siebie na myśli.
– Wiesz o nim coś więcej? – Kosoń włączył się do rozmowy.
– Nie. – Jóźwik pokręcił głową. – To było kilka lat temu – może z pięć. Karetkę nam wojewoda zasponsorował, to znaczy dostał kasę z ministerstwa, ale w wyniku swoich starań, czy raczej może układów, a potem był cyrk i pompa z tą wodą święconą. Przyjechał – brodą wykonał ruch w kierunku Hryciuka – jakąś wypasioną bryką, dyrektor szpitala i lokalni watażkowie ganiali wokół niego w pląsach, pomachał kropidłem i tyle. Niezła fucha.
– A co teraz wiemy? – zapytał Kosoń.
– A, no właśnie, bo mówiłem, że to interesujące. Nie żyje mniej więcej od północy, dwie godziny do przodu lub do tyłu, to się sprawdzi w sekcji. Generalnie żadnych śladów przemocy, udziału osób trzecich, ale… – Pulchną dłonią w lateksowej rękawiczce odsunął kołdrę.
Wiera pomyślała, że jest coś smutnego w starym, nagim facecie, zwłaszcza gdy jest to ksiądz. Nigdy nie widziała nagiego księdza. „Sutanna jednak dodaje im powagi, mimo że to sukienka”. Hryciuk miał na sobie koszulę, ale nie miał spodni.
– Tułów i ręce okej, przynajmniej podczas pobieżnych oględzin. Ale kiedy zsunąłem mu spodnie… – Nachylił się i palcem wskazał miejsce na udzie, mniej więcej w połowie odległości między pachwiną a kolanem.
Wiera i Kosoń nachylili się nad gładkim udem księdza.
– Fakt, że on taki wyłysiały, jak po depilacji, ułatwił sprawę. Widzicie?
Był. Ciemnoczerwony punkt, wielkości łebka od szpilki, jakby po ukłuciu.
– Zastrzyk? – zapytał Kosoń.
– Najprawdopodobniej. Mała igła, pewne wkłucie.
– Może to cukrzyk? – Kosoń wciąż się przyglądał miniaturowemu strupkowi.
– Przez spodnie by się nie kłuł. Oglądać się w takim wieku na golasa może nie jest miło, ale gacie by zsunął. – Jóźwik podniósł dół od piżamy. – Tu jest. – Pokazał czerwoną kropkę. W tym miejscu gładkie włókna materiału delikatnie się rozchodziły.
– Nie mogło go coś ugryźć?
– Wątpię i kasy bym na to nie postawił, nawet piątaka, ale pewność będziemy mieć po sekcji.
– A te leki? – Kosoń wskazał ręką na stolik nocny.
– Na oko wyglądają na jakieś z grupy ACE, czyli inhibitory konwertazy angiotensyny. Nasercowe znaczy, obniżają ciśnienie. Te drugie to nie wiem, ale może suplementy diety? Jakieś barachło pseudolecznicze. Ludziom się wydaje, że to ich uleczy – zarechotał. – Poniedziałkowa i wtorkowa przegródka pełne, środa, czyli dziś, pusta, dalej uzupełnione. Skrupulatny księżulo.
– Kowal mówił, że chodził na posiłki z tym pojemnikiem – powiedziała Wiera.
– Nikt nie chce umierać, nawet jeśli po śmierci ma fory. – Jóźwik przykrył zmarłego kołdrą.
– Marek, a ty coś masz? – Kosoń popatrzył na technika.
– Nie, na razie nic. Tu jest bardzo czysto. Gdybyś mnie zapytał, tobym powiedział, że za czysto.
„Za czysto, za bardzo zadbany”, pomyślała Wiera. „To zwykle oznacza większy syf gdzieś pod spodem”.
– Zbieram odciski, zobaczymy, ile rąk naliczę. Ale jeśli ktoś mu pomógł się rozstać ze światem, to też był schludny. Tu w ogóle panuje jakaś mania czystości.
– A na tej kartce? Są jakieś ślady? – zapytała Wiera, choć bez entuzjazmu.
– Nie. СКАЧАТЬ