Natura jednak ma to do siebie, że działa, nie patrząc, czy człowiek chce, czy nie. Jemu też się to przytrafiło. Najpierw zaczął się budzić w nocy, bo mu było niewygodnie, coś się tam w spodniach zmieniło. Potem było jeszcze gorzej, bo budził się lepki. Jednej nocy wstał, przerażony, ściągnął kołdrę, macał prześcieradło, potem zsunął flanelowe spodnie, żeby obejrzeć z bliska tę mokrość. I tak go zastał ojciec, wybudzony zapalonym światłem i hałasem. Niczego mu nie powiedział, nie zapytał, nie wytłumaczył, nic. Poszedł do pokoju, gdzie spał z matką, wrócił z pasem. Odezwał się dopiero na końcu: „Masz spać z rękami na kołdrze”.
Spał z rękami na kołdrze, tak się bał ojca. Ale pod kołdrą się kotłowało – i w głowie, i pośrodku ciała. Nie umiał nic poradzić na to, że nosi w sobie taki dygot. Nie wiedział, jak się uspokoić, gdzie szukać ratunku.
Poszedł do spowiedzi. Zacukał się, kiedy próbował księdzu opowiedzieć, co w nim siedzi. Wydukał coś o napięciu, o złych myślach. Ksiądz nie dopytywał, zadał dużą pokutę.
Odprawił tę pokutę. Klęczał na twardej podłodze, odmawiał modlitwy. Udało mu się wyrwać z niedobrych myśli, modlitwy były jak pancerz, co zresztą powiedział księdzu przy następnej spowiedzi. „A może ty powołanie masz?”, zapytał ksiądz.
Może miał. Bo na pewno nie miał powołania do życia jak jego rodzice. Ojciec wiecznie napięty, jak struna, co zaraz pęknie. Surowy i wymagający, miał prędką rękę. Matka to jeszcze potrafiła się z nim obchodzić, ugłaskać go. Zresztą miała to, co inne matki, na które wchodzili sapiący ojcowie.
Kiedy był trochę młodszy, to chciał, żeby matka go przytulała, jak to dziecko. Potem, kiedy to wszystko zaczęło się dziać, kiedy sobie wyobrażał ją z ojcem… Już nie chciał od niej takiej troski. A może chciał, ale miał do niej żal, że robi takie rzeczy z ojcem, który jest dla niego niedobry? Zaczął się gubić. Na pewno chciał nie być w tym domu, chciał wyjechać. A potem przyszła ta spowiedź. I sugestia, że ma powołanie. Ojciec był zadowolony, matka też. Ksiądz katecheta i ksiądz proboszcz również. Były rozmowy, także te uświadamiające o pokusach. „Będziesz żył bez kobiet”, powiedział proboszcz. Żarliwie zapewnił, że da radę. Czuł ulgę, czuł wyzwolenie. Gdy później wracał myślami do tego momentu, wiedział, że nie rezygnował z tego, bez czego trudno żyć. Rezygnował z tego, co w ogóle go nie pociągało.
W seminarium było dobrze. Przez chwilę.
Chodzili do parku na rekreację, taka forma wuefu. On czasem siadywał na ławce i czytał lektury. Obok było boisko, na którym grali chłopcy. Wesoło, głośno, w krótkich spodenkach. Jeden z nich, wysoki, ładnie zbudowany, przychodził tam codziennie. On też zaczął codziennie się tam zjawiać. Patrzył ukradkiem, podziwiał formę i ciało tego chłopca. Boski cud dzieła stworzenia.
Potem zaczął sobie wyobrażać, że grają razem. Że przypadkiem się trącili barkami. Że wpadli na siebie. Że po meczu zdejmują przepocone koszule. Że…
Łaknął słowa Bożego, życia w zgodzie z Jego nakazami, ale to było zdecydowanie silniejsze. Nigdy w życiu czegoś takiego nie doświadczył. Pragnienia, wyobrażenia były jego, wola, by o nich decydować – już nie. Jakby w momencie podejmowania decyzji opuszczał swoje ciało, stawał z boku i patrzył. Bez woli, bez siły, wiedziony tajemną siłą.
Teraz też jeszcze patrzył, bo mecz trwał.
Jeden z chłopaków, sędzia, odgwizdał koniec.
Wstał, poprawił sutannę, zabrał z ławki Pismo.
Podszedł bliżej.
Chłopak go zauważył.
„Cześć, Daniel”, zawołał do niego, machając.
I poszli razem.
Rozdział 3
– Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę.
Wiera zdążyła właśnie odlać makaron i przełożyć go na talerz. Gdy stała nad nim z rondelkiem, w którym podgrzała sos ze słoika, zadzwonił telefon. Kosoń, czyli coś musiało się wydarzyć. Odebrała i usłyszała tę dziwną deklarację. Taka przewrotka myślowa w tak krótkim czasie?
– Czyli jednak szef chce zbawiać świat? Dwie godziny temu szef mówił… – zaczęła.
– To nie moje słowa, tylko cytat – przerwał jej spokojnie Kosoń.
– Z czego? – Zaczynała się irytować, jak zawsze, kiedy była głodna. Zresztą do irytacji nie potrzebowała głodu, inne powody też się nadawały.
– Nie wiem. Ani z czego, ani z kogo, ani kto to napisał. Kartkę z takim zdaniem znalazła obsługa hotelu Szaniec w Karolewie. W tym samym pokoju znaleziono też martwego mężczyznę.
– Morderstwo? – Wiera na chwilę zapomniała o głodzie.
– Trudno powiedzieć. Na pierwszy rzut oka wszystko wygląda naturalnie. Mężczyzna w piżamie, w łóżku. Nie żyje, ale nie widać działania osób trzecich, po prostu sobie leży, jakby umarł we śnie. Starszawy, więc czemu nie. Ale ta kartka, umieszczona na stoliku nocnym, zaniepokoiła faceta, który tam pracuje. Powiadomił policję. Trzeba sprawdzić. Jesteś u siebie?
„U siebie”, pomyślała. „Niech ci będzie, że to jest «u siebie»”.
– Jestem – odpowiedziała.
– Będę za kwadrans na dole. – I się rozłączył.
Wiera machinalnie podniosła rondel z sosem i wylała jego zawartość na makaron, a potem rozbełtała go między kluskami. Nabrała trochę na widelec. Smakowało podle. Niby warzywa, olej, przyprawy i powinno być zjadliwie, a każdy z tych słoikowych sosów dawał chemią; w każdym była ta sama sztuczna nuta. Zawsze się na to nabierała. Gdy widziała jakiegoś kulinarnego gotowca, kupowała go, bo a nuż „naturalny smak” okaże się prawdą. Nie lubiła i nie umiała gotować, a miała już dość kebabów, na które chodziła połowa komendy, zresztą podczas wakacji to chodnikowe żarcie było jeszcze gorsze niż poza sezonem, więc gdy mogła, jak dziś, szła do swojej kawalerki i próbowała sama coś zrobić. Tyle, ile można w pół godziny i bez pasji. „Durna jesteś”, powiedziała do siebie i zsunęła tonący w pomidorowej brei makaron do kosza. Wyciągnęła chleb i odkroiła grubą, koślawą kromkę, którą posmarowała masłem i posypała solą. Ależ to było dobre! Aromatyczna, twardawa brązowa skórka wspaniale się żuła; miękisz był lekko wilgotny i lekko kwaśny. W połączeniu z dobrym masłem i solą – coś pysznego. To był smak dzieciństwa – kiedy w domu nie było ojca i matki, więc miała pewność, że obędzie się bez spektaklu przemocy. Kroiła wtedy sobie i Ance chleb – grubo, bo inaczej nie umiała, smarowała masłem – też grubo, i obficie sypała solą. Smakowało wybornie – ciszą, spokojem, samodzielnością. Zawahała się, ale wyciągnęła z lodówki piwo. Otworzyła je i nalała trochę. Zimne, lekko gazowane i chmielowe – gwarancja odświeżenia. Wciąż jeszcze wracała myślami do wizyty u tej Moroń. Potrzebowała się zresetować, odprężyć. Pół szklanki będzie w sam raz. Zjadła, wypiła i dla pewności przepłukała usta miętowym płynem do zębów. Moroń ustąpiła СКАЧАТЬ