Szaniec. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szaniec - Agnieszka Jeż страница 6

Название: Szaniec

Автор: Agnieszka Jeż

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788380538030

isbn:

СКАЧАТЬ wysokimi skrzydłami. Wjechali za nią.

      W środku było nie mniej dziwnie. Stary budynek, w stylu tych szkolnych, które mijali, ale zdecydowanie ładniej odnowiony. Centralnie umieszczone wejście; do wysokich dębowych drzwi wchodziło się po betonowych schodach w kształcie półkola. Do jednego ze skrzydeł dobudowano nowoczesny kawałek – betonowy długi klocek dostawiony pod kątem prostym. Dwa nowe budynki, też bardzo proste, jak kostki z czerwonej cegły, były oddalone o jakieś sto metrów. Przy nich znajdował się zadaszony parking, gdzie pod przezroczystym dachem stało kilka dobrych aut. Końca ogrodzenia nie było widać.

      – To zapraszam. – Kowal chyba nie bardzo wiedział, jak się ma zachować – czy jak gospodarz, czy jak świadek. Widać było, że czuje się niekomfortowo.

      Weszli. W środku nie było nic z zewnętrznego przedwojennego klimatu – prosto, ascetycznie, nowocześnie. Wierę to zaskoczyło – od strony podwórka dziewiętnasty wiek, tu – dwudziesty pierwszy, i to druga dekada. Podłogi były dziwaczne – coś między błyszczącym betonem a jakąś żywicą. Drzwi do pokoi zrobiono z matowego metalu. Oświetlenie – małe halogeny, które włączały się automatycznie – zamocowano na stalowych linach. Na ścianach wisiały jakieś czarno-białe stare mapy oprawione w przeszklone ramy.

      – Wygląda jak eleganckie więzienie – powiedział Jóźwik. – Kto normalny chciałby tu wypoczywać?

      – Pusto. – Pokiwał głową Kosoń.

      – Życiem nie tętni. – Jóźwik ucieszył się ze swojego kawału.

      – Gdzie są inni goście? – zapytał głośniej Kosoń, patrząc na Kowala.

      – Wszyscy są w sali restauracyjnej. Cała siódemka.

      – Siódemka? – mruknął Jóźwik. – To u nas na internie więcej do jednej sali się wepchnie, niż w tym wielkim bunkrze przebywa.

      – Dobra, to idziemy do naszego zmarłego. – Kosoń gestem ręki zachęcił Kowala, żeby ich zaprowadził.

      Stanęli przed drzwiami z numerem siedem. Kowal wyciągnął z kieszeni kartę magnetyczną i przyłożył ją do zamka. Piknęło, nacisnął klamkę i bezgłośnie otworzył solidne drzwi.

      – Wchodzimy, a pan niech poczeka na korytarzu – zwrócił się do niego Kosoń.

      Daniel Hryciuk leżał na wznak. Około siedemdziesięcioletni, ciemniejszej karnacji, o brązowych oczach, które teraz wpatrywały się nieruchomo w punkt na styku ściany i sufitu. Ubrany w błękitną piżamę, zapinaną na guziki i z kołnierzykiem, leżał w białej pościeli.

      „Jak przyszykowany do wystawienia”, pomyślała Wiera, która naoglądała się umarłych sąsiadów w ich domach. „Tylko ręce złożyć i gromnicę wetknąć”.

      Pokój był nieduży i elegancko schludny, w kształcie prostokąta, na końcu którego znajdowało się okno. Łóżko z wysokim materacem, na pewno bardzo wygodnym, szafa wnękowa w mahoniowym kolorze, dobrane kolorystycznie stolik, dwa krzesła, szafka nocna z małą lampką i zegarem elektronicznym. Lustro i druga szafa znajdowały się w przedpokoju, z którego wchodziło się do łazienki.

      Z rzeczy prywatnych, pozostawionych na wierzchu, widać było wsuwane skórzane kapcie w kolorze wiśniowym, równo ułożone przy łóżku, przezroczyste pudełko z lekami na stoliku nocnym, szklankę z jakimś przezroczystym płynem, pewnie wodą, i kartkę, wielkości takiej ze szkolnego zeszytu. Gładka, biała, zapisana ołówkiem, drukowanymi literami, bardzo równymi. „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę”. Wiera pomyślała, że to wszystko wygląda jak zainscenizowane. Poczuła przyjemne mrowienie między żołądkiem a gardłem. Coś tu się wydarzyło, czuła to. Coś wyszukanego, coś niecodziennego. „Opanuj się”, potarła kciukiem lewej ręki o kciuk prawej. Zawsze tak robiła, gdy czuła, że emocje zaczynają ją nakręcać.

      Kosoń w ciszy rozglądał się po pomieszczeniu. W końcu powiedział:

      – To wy zostajecie, chłopcy, i sobie oglądacie denata i pokój, a my porozmawiamy z panem… – Spojrzał w kierunku korytarza, gdzie na progu stał Kowal.

      – Kowalem – podpowiedział wspomniany, choć nienazwany.

      – Właśnie, Kowalem.

      ***

      – Dobrze. – Kosoń wyciągnął z kieszeni swój notes, gdy we troje z Wierą przesunęli się o kilka metrów od drzwi z numerem siedem. – To powtórzmy fakty. Znalazł pan Hryciuka rano?…

      – Tak. Normalnie bym do niego nie wszedł, bo szanujemy prywatność naszych gości, no, ale on się nie zjawił na śniadaniu.

      – Może nie był głodny? – zauważył łagodnie Kosoń.

      – Może. – Było widać, że Kowala nie przekonuje takie wyjaśnienie, ale nie zamierzał z nim dyskutować. – Ale powinien był zejść. Taki zawarł kontrakt.

      – Kontrakt? – zdziwiła się Wiera. – Zobowiązał się, że będzie jadał śniadania?

      – No, nie tylko śniadania. To znaczy kontrakt dotyczy całego pobytu, co wolno, czego nie, jakie są zasady i tak dalej.

      – Ciekawe… To osobliwa forma wypoczynku. – Kosoń otwarcie przyglądał się Kowalowi, czym peszył go jeszcze bardziej.

      – Taka formuła. Ale tu nikt nikogo do niczego nie zmusza, to wszystko dobrowolnie – zastrzegł energicznie chłopak. – Na wszystko mamy dokumenty.

      – Dobrze, dojdziemy do tego, jeśli oczywiście będzie taka konieczność. Czyli poszedł pan do pokoju gościa, bo nie było go na śniadaniu, a powinien być, tak? – Kosoń wciąż na niego patrzył.

      – Tak. – Kiwnął głową Kowal. – On wyglądał, jakby spał, ale się nie odzywał. Wszedłem do pokoju i stanąłem zaraz przy drzwiach. Powiedziałem „dzień dobry”, ale nic, dalej leżał. No to podszedłem bliżej i znowu powiedziałem „dzień dobry”, tylko głośniej. I też nic. Dotknąłem jego ramienia i… było zimne i takie sztywne. Sprawdziłem puls, o, tu, na tętnicy. – Dotknął swojej szyi. – Nic, zero. Nie żył. W pierwszej chwili to pomyślałem, że on na serce umarł, bo jak się meldował, to podał, że choruje. I nawet na posiłki przychodził z takim pudełeczkiem z lekami. Śmiesznym, bo podzielonym na dni, na cały tydzień, pewnie żeby mu się nie pomyliło nic. Starsi ludzie to już nie są tacy rozgarnięci, choć akurat ten był całkiem łebski… Więc stwierdziłem, że nie żyje, a potem się rozejrzałem i zobaczyłem tę kartkę.

      – „Do mnie należy pomsta, ja wymierzę zapłatę” – zacytował Kosoń.

      – Właśnie! Dziwne, nie? Takie… złe.

      – Złowieszcze – podsunął Kosoń.

      Kowal kiwnął głową.

      – Ona leżała na stoliku, przy łóżku. I ten napis, wołami zrobiony. Normalnie jakby ją ktoś specjalnie tam zostawił. I dlatego jej już nie dotykałem. A przeczytałem dlatego, że po prostu nie dało się nie przeczytać, ona tam leżała jakby specjalnie. – Podniósł obie ręce, zasłaniając się w geście obrony, choć nikt go, przynajmniej СКАЧАТЬ