Szaniec. Agnieszka Jeż
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Szaniec - Agnieszka Jeż страница 1

Название: Szaniec

Автор: Agnieszka Jeż

Издательство: PDW

Жанр: Триллеры

Серия:

isbn: 9788380538030

isbn:

СКАЧАТЬ 0u5fb2bba8dk8702760b3749.jpg"/>

      Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym

      20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20

      Prolog

      Wydawało mu się, że usłyszał pukanie. Wiele rzeczy mu się ostatnio wydawało. Nie tak sobie wyobrażał pobyt tutaj. Ekskluzywnie, drogo, ekscytująco, zajrzeć w głąb siebie… Tak, dostawał tutaj to wszystko, ale dwa pierwsze punkty już w życiu przerabiał i znał lepsze ich wersje, „ekscytująco” – cóż, to też się zdarzało i do tej pory nic tego nie przebiło, choć szukał zamienników, próbował zwalczać pokusy, Pan przecież to wie… „Bóg mi świadkiem”, mógłby tak powiedzieć, przysiąc na to. „Zajrzeć w głąb siebie”. To akurat potraktował jak chwyt marketingowy. Niesłusznie, bo i tego zaczynał doświadczać, a lepiej, żeby to, co mu się ukazywało, pozostało w tej głębi.

      Znowu ten sam dźwięk. Dwa rytmiczne stuknięcia, jak poprzednio. Zawahał się. To było nieoczekiwane i wbrew regulaminowi. „Żadnych wizyt w pokojach innych gości”, co akurat mu odpowiadało. Gdyby coś się stało lub gdyby dostali nowe, nieoczekiwane zadanie, skontaktowano by się z nim przez interkom. Więc to nikt z obsługi, tylko ktoś z grupy.

      Zawahał się. Był już w piżamie, zaraz miał się położyć do łóżka.

      „Może to coś ważnego?”, pomyślał. On przecież był w pracy dwadzieścia cztery godziny na dobę, taką służbę sobie wybrał. Ale tu, w tym miejscu? Kto wiedział, czym on się zajmuje? Wszyscy występowali w Szańcu incognito. Ociosani z przeszłości do tu i teraz.

      Pukanie powtórzyło się trzeci raz.

      Mógłby udać, że nie słyszy. Mury są tu grube, drzwi solidne, a pora – snu.

      Postanowił jednak, że otworzy; trochę z poczucia obowiązku, trochę z ciekawości.

      Przekręcił zamek w drzwiach, nacisnął klamkę i lekko uchylił ciężkie drzwi. Chodziły bezgłośnie. Wszystko tutaj było takie płynne, naoliwione, niezostawiające śladów i nierobiące hałasu.

      W delikatnej poświacie korytarza dostrzegł jakąś postać. Przez chwilę miał problem z rozpoznaniem, który to z gości. Nie włożył okularów, a ta osoba stanęła tak, że jedyne źródło światła miała za plecami. Ciemną sylwetkę na wysokości głowy okalał słaby blask żarówki – w nocy fotokomórka uruchamiała światło oszczędniej. Gość wyglądał jak w aureoli. „Jaki zawód, takie skojarzenia”, pomyślał i uśmiechnął się do siebie. Niepokój się ulotnił.

      – Mogę wejść? – Usłyszał głos i rozpoznał jego właściciela. Lekko się zdziwił; nie tak by obstawiał, ale kto wie, jakimi ścieżkami Pan prowadzi?

      – Tak – odparł i odsunął się, wpuszczając gościa do pokoju.

      – Przepraszam, że przeszkadzam, ale to nagła potrzeba… Potrzeba spowiedzi.

      Więc jednak. Nikt nic o nikim nie wie, a i tak nie udało się tego utrzymać w tajemnicy. Może czymś się zdradził?… Ale czym, jak? Może to po prostu widać, tak jak da się przypisać ludziom zawody na podstawie ich wyglądu, ubrania, zachowania. Zresztą nieważne, później o to zapyta. Teraz wyznanie win.

      – Siądźmy. – Wykonał dłonią gest zapraszający do zajęcia miejsca na krześle przy niedużym stole.

      Zobaczył, że zostawił na blacie pudełko z lekami, jego prywatny „dawkometr zdrowia”, jak je nazywał. Wziął pojemnik do ręki i przełożył na stolik. Przy okazji przekręcił klosz lampki nocnej; była ustawiona tak, by oświetlać pokój, nie łóżko, bo nie lubił górnego światła. Wiedział jednak, że spowiadający się potrzebują skryć się w cieniu, a teraz jego gość siedział jak na przesłuchaniu. Widział takie sceny na filmach; nic przyjemnego, zdecydowanie by nie chciał w nich uczestniczyć. Oczywiście w rzeczywistości to wygląda inaczej, zwłaszcza wtedy, gdy wiadomo, że rozmowa z funkcjonariuszem będzie pierwszym i ostatnim etapem sprawy. Mimo wszystko – lepiej unikać. Jemu się udało. Ciekawe, co się nie udało gościowi.

      – Ksiądz się dziwi mojej wizycie? – Usłyszał, gdy doginał giętkie ramię lampy, kierując snop światła na poduszkę.

      – Nie. To znaczy samej spowiedzi nie, może temu, że się wydało, że jestem księdzem. Mówię „wydało”, jakby to był powód do wstydu. – Odwrócił się i uśmiechnął.

      Odpowiedział mu także uśmiech.

      Ostatnio spowiadał coraz rzadziej. Wydawało mu się, że nie odczuje tego braku, a jednak – czuł się trochę jakby zredukowany. Prowadzenie bliźnich przez kręte ścieżki, żeby doszli do Pana, taka była szczytna idea jego pracy. Ferowanie wyroków, nakazywanie kar; to też było pokuśne. Zwykle konfesjonał skutecznie odgraniczał go od penitenta. Sacrum i profanum się nie mieszało, grzech po jednej stronie, zbawienie – po drugiej. Jasno wyznaczone role.

      Usiadł na krześle naprzeciwko.

      – Proszę – zachęcił. Nie muszą iść w standardowe formułki, rozumiał także, że wyznanie grzechu nie jest łatwe, ale nie będą tak przecież siedzieć całą noc. Nie jest już młody, organizm dopomina się o swoje. Ostatnio, mimo że to urlop, nie czuł się najlepiej. Kiedy turnus się skończy, pójdzie do Szuby. Trzeba będzie pokombinować z lekami, może dać inne, a może dawki zmienić?… Nie zamierzał tak łatwo oddać pola starości.

      – Patrzysz na mnie…

      – Mogę siąść bokiem, jak przy kratce. – Obrócił się barkiem.

      – Nie! – Protest był niespodziewanie gwałtowny. – Nie – powtórzono już spokojniej.

      Chwila ciszy.

      – Patrzysz na mnie, ale nie daj się zwieść temu, co widzisz.

      W pierwszej chwili nie zrozumiał. W drugiej zresztą także nie.

      – Nie rozumiem – powiedział więc. – Ale jeśli chodzi ci o to, że mógłbym cię oceniać czy potępiać…

      – To nie ja do ciebie przychodzę, tylko ten mały skrzywdzony chłopiec, który stracił wszystko w jednym momencie.

      Zimny dreszcz przebiegł mu po kręgosłupie. Spojrzał przez stół. Przypomniała mu się ta kartka. Nie, to niemożliwe, nie w tym wypadku. A może to gra? Kolejne dziwaczne zadanie? Podpucha? Takie „sprawdzam i może coś złowię”? Oni mają tu niezły wywiad, zresztą właściciel to zgrywus. Tak, na pewno go podpuścił.

      – Nieładnie, nieładnie! – Pogroził palcem. – Prawie się nabrałem. – Pokazał w uśmiechu mocne żółtawe zęby.

      Ale jego gość już się nie uśmiechał.

      – Przecież wiesz. Wiesz i się zastanawiasz: jak to, ofiara przychodzi się wyspowiadać? – Głos był opanowany i pewny siebie.

      Znowu go zmroziło. Poczuł nieprzyjemny ucisk w gardle. Nie, to nie był żart. Teraz już zrozumiał, wszystko mu się ułożyło w głowie. Kto by pomyślał… Odchrząknął, ale nic nie powiedział. Chwilowe przerażenie ustąpiło gruntowanej przez lata rutynie. Pozwleka jeszcze, weźmie na przeczekanie, to zawsze się sprawdza.

      – Nie, będzie odwrotnie, to ja wyspowiadam ciebie. Tyle lat… No, nie patrz w ten sposób, przecież pamiętasz. Na pewno wracasz do tych wspomnień, co?

      – Ja… – Wreszcie postanowił się odezwać. Utnie to, zakończy, wyprosi za drzwi. Nie musi tego słuchać. Nie powinien, nie chce. Nic na niego nie ma. Nikt nic na niego nie ma. Ta sprawa jest dawno zamknięta. Definitywnie. – Nie wiem, o co chodzi. Nie СКАЧАТЬ