– Znam. Lepiej, niż ci się wydaje. – Zrobiła krok do przodu, szturchając Masoń ramieniem.
Poczuła, że ktoś ją dotyka. Kosoń zacisnął dłoń na jej łokciu.
– Interwencja zakończona – powiedział. – Żegnamy się.
Wyszli na podwórko. Wiera ze złością kopnęła plastikową butelkę z niedopitą oranżadą.
„Kurwa”, zaklęła w myślach. Poniosło ją, prawie ją poniosło. Jeszcze chwila i uderzyłaby tę blondynę. Zapiekły ją oczy. Z żalu nad tymi dziećmi. I nad sobą w przeszłości. W ten sposób chciała ukarać swoją matkę i wszystkie inne matki, które się godzą na przemoc. A przecież im się należały pomoc, wsparcie, a zamykać w więzieniu i skutecznie odseparowywać od rodzin trzeba sprawców. Cóż, logika sobie, emocje sobie.
– Przepraszam – mruknęła, gdy wsiedli do radiowozu. – Po prostu mnie wkurzyła.
– A on cię nie wkurza? – Kosoń popatrzył na nią. Wciąż był spokojny. Nigdy mu nie opowiadała o dzieciństwie, to znaczy same ogólniki. Że jest półsierotą, że matka pracowała w pegeerze, kiedy jeszcze pegeery były, a potem się imała różnych prac, z różnym efektem, że ma siostrę, która poszła całkiem inną drogą niż Wiera. O ojcu właściwie nie mówiła, co jednak mówiło o nim samym i łączących ich relacjach całkiem dużo. A Kosoń był bystry.
– Jasne, że wkurza. – Wygładziła dół starannie odprasowanej koszuli. Mimo że było ciepło, miała gęsią skórkę na rękach. – Ale ona mogłaby coś zrobić. Jeśli nie dla siebie, to dla tych dzieci. Przecież to matka! – Znowu się spięła.
– On też by mógł. To ojciec. – Kosoń był niewzruszony.
– Jezu! – wybuchła. – Przecież szef wie, o co mi chodzi.
Zaczęła nerwowo bębnić palcami o plastik obramowania drzwi. Odwróciła wzrok od komisarza, wyglądała przez okno, na podwórko. W drzwiach do domu stanęła jednak ta Moroń, już nie wiadomo, co gorsze. Spojrzała więc w dół, na swoje buty. Schyliła się, niby to poprawić sznurówki, choć miała je idealnie zawiązane. Od dzieciństwa miała to natręctwo – żeby sznurki wystające z obu dziurek były równej długości, a siła wiązania w obu butach taka sama. W końcu się podniosła, bo ile można tkwić z głową między kolanami.
– Dlaczego nie jedziemy? – zapytała.
– Czekam, aż zapniesz pasy.
Kosoń też miał swoje odchyły.
Ruszyli. Jechali wąską asfaltową drogą wysadzaną lipami. Mogła nie lubić tych stron, mogła marzyć o stolicy, mogła chcieć wygumkować Ornetę z dowodu osobistego i zapomnieć o tym całym syfie, jaki jej towarzyszył w dzieciństwie i wczesnej młodości, ale musiała przyznać, że było tutaj pięknie.
– Sorry – odezwała się w końcu, kiedy miała pewność, że już ochłonęła. „Sorry” przepraszało, ale jednocześnie zaznaczało luz, jaki miała do tej sprawy. Udawany luz, oczywiście. – To jest po prostu takie… – Zabrakło jej słowa. – Czcze – powiedziała w końcu.
– Czcze – powtórzył Kosoń. – Już dawno nie słyszałem tego wyrazu.
Wiera czytała niedawno jakiś kiepski kryminał, w którym ofiara miała flaki na wierzchu, a patolog precyzyjnie je opisywał. Informacje były jak wzięte z Wikipedii, ale nie szkodzi. Dzięki nim przypomniała sobie, że jest coś takiego jak jelito czcze – jedna z trzech części jelita cienkiego, gdzie odbywa się zasadnicza część trawienia. Jelito czcze zwłok zwykle jest puste, dowiedziała się. I stąd podobno nazwa.
– Może dopisze jej szczęście i zgarniemy go za coś innego, zanim ją zatłucze. – Kosoń patrzył na drogę. – Nie zbawisz całego świata, zostaw to wykwalifikowanym siłom. – Wykonał delikatny ruch ręką, unosząc dłoń znad kierownicy i podnosząc palec wskazujący w kierunku podsufitki. – Więcej nadziei. Kiedy ktoś ma takie imię, to chyba łatwiej? – Tym razem na chwilę oderwał wzrok od drogi i spojrzał na Wierę.
– A co znaczy szefa imię? – odpowiedziała pytaniem.
– „Bóg jest łaskaw”.
– No to dwa razy kulą w płot. – Wiera wiedziała, że Kosoń, może z racji doświadczeń i zawodu, a może z innych, bardziej złożonych powodów, był religijnie sceptyczny. Ona zaś się miotała; w jej domu rodzinnym nad drzwiami wejściowymi wisiał krzyż, ona i Anka chodziły na religię, zaliczyły wszystkie sakramenty i niedzielne msze, ale potem, od czasów Szczytna, rozluźniła te więzy z Kościołem. Siostra – wręcz przeciwnie. – Nie wierzę w nadzieję, wierzę w czyn – powiedziała. Zabrzmiało patetycznie, ale tak myślała. Kosoń może wyglądał niezachęcająco, ale jego wnętrze było zdecydowanie bardziej wysublimowane niż jego garderoba. – Chciałabym… chciałabym, żeby wreszcie coś się wydarzyło. Jakaś poważna sprawa, której rozwiązanie i wyegzekwowanie sprawiedliwości przesunęłoby ten świat choć o kilka milimetrów w stronę dobra.
– Czyli chciałabyś morderstwa z morałem – podsumował Kosoń.
Dojeżdżali do Giżycka. Za chwilę wejdą na komendę, Wiera spisze notatkę, potem poprzekłada papiery z tych wszystkich nudnych wykroczeń. Później pójdzie do swojego służbowego mieszkania, rzut beretem od pracy. Spore osiedle, gdzie ocieplone styropianem i pomalowane na pastelowy kolor bloki mają ogromne napisy z nazwą ulicy: Kombatantów. Mieszkają tam sami sparowani ludzie, którym Bóg w dzieciach wynagradza, a z okien dolatuje zapach rosołów i schabowych z zasmażaną kapustą, czyli harmonia i ład. Wykorzysta półgodzinną przerwę i zrobi sobie coś do jedzenia, wróci, odsiedzi swoje do końca dyżuru i znowu pójdzie do pustego mieszkania, gdzie będzie prowadzić podobnie zaangażowany emocjonalnie tryb życia.
Kiwnęła głową. Tak, chciałaby poważnego morderstwa, koniecznie z morałem.
– To jest nawet ciekawe. Przewrotnie ciekawe. – Kosoń zaparkował pod komendą. – Morderstwo jako sposób na czynienie dobra.
Rozdział 2
To, co miało być zaletą, jakimś drogowskazem, że wybrał dobrze, może nawet polisą chroniącą go przed wejściem na ścieżkę zła, okazało się zwodnicze. Dał się oszukać. Samemu sobie dał się oszukać.
Koledzy w szkole się przechwalali, jak to podglądali Sejniukową przez okno, kiedy się myła w balii. „Jakie ona miała balony, jak dwie poduszki. Sejniuk to ma życie”. I wpadali w obleśny rechot.
Brzydziło go to. I te ich ruchy naśladujące kopulację, i te opowieści o dużym białym tyłku Sejniukowej i o tym, jak sapiący ojciec gramoli się na matkę.
Byli tacy, jak ich ojcowie. I jak ich starsi СКАЧАТЬ