Odległe brzegi. Kristin Hannah
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Odległe brzegi - Kristin Hannah страница 14

Название: Odległe brzegi

Автор: Kristin Hannah

Издательство: PDW

Жанр: Контркультура

Серия:

isbn: 9788381396714

isbn:

СКАЧАТЬ cię za słowo, Jacksonie – ostrzegła.

      – Możesz na mnie liczyć.

      Te słowa wywołały w pamięci wszystkie minione lata. Elizabeth zastanawiała się, czy powiedział je celowo.

      – Dobrze, skarbie. Jadę.

      Pocałował ją i puścił. Potknęła się i straciła równowagę.

      – Kocham cię, Birdie.

      Chciała powiedzieć to samo, ale nie mogła. Zresztą i tak chyba tego nie zauważył. Myślami był już za drzwiami, z Sally.

      Później, przecinając pusty parking stacji telewizyjnej, Elizabeth zastanawiała się – i to nie po raz pierwszy – ile razy kobieta może naginać się do czyjejś woli, nim w końcu się załamie.

      Elizabeth nie lubiła podróżować samolotem sama. Czuła się jak kawałek lukrecji w miseczce ryżu. Widoczna, ale całkiem zbędna.

      Podziękowała za wszystko stewardesie i przez cały czas siedziała z nosem w książce.

      W wypożyczalni samochodów w Nashville wybrała białego forda taurusa i wypełniła formularze. To zdumiewające, ale nigdy wcześniej tego nie robiła. Zawsze to Jack pisał, a ona stała obok, nie odzywając się ani słowem. Do niej należało potem przechowanie dokumentów w bezpiecznym miejscu aż do chwili oddania samochodu.

      Gdy formalności zostały załatwione, usiadła za kierownicą i pojechała na południe.

      Z każdym przejechanym kilometrem coraz bardziej się uspokajała.

      Znów była w swoim ukochanym Tennessee, jedynym miejscu na świecie, w którym czuła się jak w domu, jeśli nie liczyć Echo Beach.

      Przy zjeździe na Springdale wrzuciła migacz i opuściła autostradę.

      Od razu dostrzegła zmiany. Od ostatniej wizyty trzy lata temu Springdale zdecydowanie się rozrosło. Miasto przede wszystkim odsunęło się daleko na wschód, jakby wszystkie wspaniałe, zabytkowe budynki były nosicielami jakiejś zaraźliwej choroby. Stały na niewielkiej przestrzeni, stanowiąc enklawę z cegły i zaprawy, zgromadzone wokół czegoś, co niegdyś było jedynym skrzyżowaniem w mieście.

      Teraz przez Springdale biegła czteropasmowa ulica, przy której po obu stronach stały długie, pomalowane w pasy centra handlowe. Wal-Mart znajdował się w bezpośrednim sąsiedztwie Targetu; wrogowie skazani na ciągłą walkę. Złote łuki i neon zdobiły Winn-Dixie, był nawet dom towarowy Blockbuster Video. Wszystko tonęło w zielonych i czerwonych świątecznych dekoracjach. Niezliczone wywieszki zapowiadały bożonarodzeniowe wyprzedaże.

      Na szczęście na rogu First i Main, między nowym Krogerem i restauracją Cracker Barrel, wciąż stała tawerna, którą tak bardzo lubił jej ojciec. Elizabeth niejednokrotnie siłą ściągała go stamtąd do domu…

      – Dlaczego muszę już iść, kochanie? – pytał niezmiennie swoim donośnym głosem, jakby lada chwila miał wybuchnąć śmiechem – to niemożliwe, żeby była już pora na kolację.

      Półtora kilometra za miastem droga znów się zwężała i dalej biegły tylko dwa pasma. Elizabeth znalazła się w miejscu, w którym dorastała. Po obu stronach niemal pustej jezdni aż po horyzont ciągnęły się puste pola tytoniowe, tylko gdzieniegdzie urozmaicone przez nagie drzewa. Widać było kilka gospodarstw, domów ukrytych przed ludzkim wzrokiem za starannie posadzonymi roślinami zimozielonymi. Jedynym znakiem postępu były dziesiątki billboardów. Przed Elizabeth pojawił się znak farmy: przerdzewiały, pomarańczowy traktor na sporym kawałku blachy. Ów wehikuł od zawsze stał na początku Sojourner Road.

      Skręciła w długą żwirową drogę, która biegła wzdłuż granicy posiadłości ojca.

      Wszystko po prawej stronie należało do Edwarda Rhodesa. Wiele akrów uprawnej ziemi. Wkrótce znów zostaną obsadzone. Do lipca kukurydza będzie miała wysokość człowieka. W październiku liście zrobią się złocistobrązowe i cienkie jak papier, a gdy nadejdą wczesnozimowe wiatry, łodygi będą szeleścić jak rój pszczół. Siew, sadzenie i zbiory odmierzały w tej krainie upływ czasu. Wszystko w świecie ojca Elizabeth podporządkowane było porom roku. Wszystko w zależności od światła słonecznego przychodziło i odchodziło, rodziło się i umierało.

      W końcu dotarła na podjazd. Nad jej głową wznosiła się ogromna metalowa brama. Miedziany, pozieleniały ze starości szyld z napisem SWEETWATER kołysał się lekko na wietrze.

      Elizabeth zdjęła nogę z pedału gazu i zatrzymała się pod domem. Po obu stronach podjazdu nagie, brązowe konary wznosiły się błagalnie ku szaremu zimowemu niebu.

      Była w domu.

      Na zadbanym dziedzińcu stał ceglany budynek w dawnym stylu. Granicę wyznaczały starannie przystrzyżone zimozielone żywopłoty, które tworzyły idealną linię, tylko gdzieniegdzie przerwaną przez stareńki orzech. Na jednym z nich wciąż jeszcze wisiała huśtawka z opony, ulubione miejsce letnich zabaw małej Elizabeth. Pod huśtawką do tej pory było widać kawałek ubitej ziemi, która częściowo zarosła już trawą.

      Zaparkowała przed dawną wozownią, która została zamieniona na garaż, i wyłączyła silnik. Gdy wyszła z auta, poczuła zapach dymu z komina, wilgotnej ziemi i mierzwy. Wyjęła z samochodu walizkę, podeszła do drzwi i nacisnęła dzwonek.

      Przez chwilę panowała całkowita cisza, potem zaszurały czyjeś nogi i rozległ się przytłumiony głos.

      Po chwili w drzwiach pojawił się ojciec. Miał na sobie flanelową koszulę w błękitną kratkę i pomięte spodnie w kolorze khaki. Jego siwe włosy fruwały dziko wokół głowy, przywodząc na myśl postać Alberta Einsteina, a promienny uśmiech był w stanie ująć za serce każdą dziewczynę.

      – Buraczek cukrowy – powiedział poważnym głosem.

      Jego charakterystyczna, wolna i miękka wymowa sprawiła, że słowa te brzmiały bardziej jak: „buraaaczek cukrooowy”.

      – Myśleliśmy, że pojawisz się dopiero za godzinę lub dwie. Wejdź. Nie stój na chłodzie. Uściskaj staruszka.

      Gdy Elizabeth przekroczyła próg i wpadła w jego objęcia, znów poczuła się jak mała dziewczynka. Otaczały go zapachy jej dzieciństwa: dym z fajki, drogi płyn po goleniu i miętowa guma do żucia.

      Kiedy wyzwoliła się z ramion ojca, pogłaskał ją po twarzy. Zawsze ją dziwiło, że tak duża dłoń może być tak delikatna.

      – Bardzo tęskniliśmy za tobą. – Obejrzał się przez ramię w głąb domu. – Pospiesz się, mamuniu, nasza córeczka przyjechała.

      Nastąpiła natychmiastowa reakcja. Elizabeth usłyszała stukot wysokich obcasów na marmurowej podłodze. Potem poczuła zapach kwiatów, ściślej mówiąc, gardenii. Charakterystyczny zapach macochy.

      Anita wybiegła zza rogu. Miała na sobie wiśniowe jedwabne spodnie, czarne buty na wyjątkowo wysokich obcasach i złocistą, elastyczną bluzeczkę z absurdalnie głębokim dekoltem. Długie, platynowe włosy tworzyły kok na czubku głowy. Gdy Anita ujrzała Elizabeth, cicho pisnęła i podbiegła niczym СКАЧАТЬ