Название: Córka nazisty
Автор: Max Czornyj
Издательство: OSDW Azymut
Жанр: Любовно-фантастические романы
isbn: 978-83-8195-251-4
isbn:
– Karl! – krzyczy ojciec, idąc do drzwi. Stukot jego obcasów niesie się po całym domu. – Karl, do cholery, gdzie jesteś?
Karl otwiera drzwi i wybiega na schody. Samochód już czeka na podjeździe. To lśniący czarny mercedes ze złożonym brezentowym dachem. Zawsze urzekają mnie chromowane reflektory oraz koła, w których można się przejrzeć jak w lustrze. Lubię zapach nagrzanych słońcem skórzanych foteli i cichy klekot silnika.
Dwóch żołnierzy salutuje ojcu, a on bierze mnie na ręce i wsiada do auta. Karl usadawia się przed nami na miejscu kierowcy.
– Dokąd, Herr Hauptsturmführer?
– Prosto. Nie potrzebuję niczego więcej.
Ojciec obejmuje mnie ramieniem i odwraca twarz do słońca (sądzę, że lubiłam to właśnie dlatego, że i on to lubił). Jego ostre rysy nagle się rozluźniają. Delikatnie rozchyla wąskie wargi, a z wysokiego czoła znika głęboka bruzda, która pojawia się, gdy jest strapiony – czyli ostatnio całymi dniami. Zaczesane do tyłu jasne włosy smaga wiatr. Na skroniach dostrzegam siwiznę. Na prawym, gładko ogolonym policzku widać niewielkie zacięcie. Gdy na nie patrzę i wyobrażam sobie wypływającą krew, przebiega mnie nieprzyjemny dreszcz.
Choć nie jest ciepło, na niebie nie ma ani jednej chmurki. Ojciec duma z przymkniętymi oczami. Zaciska długie palce na trzymanej na kolanach czapce z orłem oraz srebrną trupią główką na czarnym otoku. Wiatr muska nam twarze i czuję się zupełnie szczęśliwa. Tak bardzo szczęśliwa, że mam ochotę krzyczeć. Nie istnieje nic prócz nas oraz czarnego kabrioletu.
Jesteśmy tak cudownie wolni.
– Ale pięknie… – szepczę, choć podekscytowana nie zwracam żadnej uwagi na krajobraz. Kominy obozu przesuwają się na horyzoncie. Stanowią jedynie mało ciekawe tło.
– Karl, przyspiesz, do cholery. – Zdenerwowany ojciec ponagla adiutanta. Na jego czole znów pojawia się bruzda.
– Tak jest.
– A ty, moja droga, przytrzymuj kapelusz. Osłaniaj oczy przed pyłem.
Posłusznie dociskam go do głowy i nie mogę powstrzymać uśmiechu. Ot, tak. Bez powodu.
– Ślicznie ci w nim.
Ojciec szczypie mnie w policzek, a ja uśmiecham się jeszcze szerzej. Nagle Karl gwałtownie przyhamowuje. Opony chrzęszczą na żwirze i kamieniach.
– Przepraszam…
Mrugam i zdaję sobie sprawę, że wzdłuż drogi, którą jedziemy, maszeruje długa kolumna więźniów. Są zabiedzeni i nie potrafią nawet utrzymać się w szyku. Słaniają się na nogach. Tylko niektórzy mają dość odwagi, by przelotnie na mnie zerknąć. Zawsze nienawistnie. Nie rozumiem tych groźnych, wrogich spojrzeń. Odpowiadam na nie uśmiechem. A mój uśmiech wzbudza jeszcze większą nienawiść.
– Co się tu dzieje? – Ojciec wychyla się z auta i zagaduje do spoconego podoficera.
– Więźniowie nie dają rady utrzymać tempa, panie Hauptsturmführer. Przepraszam, ale…
– Maszerują jak bydło! Zajmujecie całą cholerną drogę.
– Proszę wybaczyć, panie Ha…
Ojciec nie pozwala podoficerowi skończyć.
– Jazda, ruszać się! – krzyczy na więźniów. – Won na pobocze! Cholerne bydło!
Jego twarz znów przybiera grymas, który utrzymuje się potem jeszcze jakiś czas, gdy wraca do domu. Już nie tylko bruzda szpeci jego czoło, lecz także na skroniach pojawiają się nabrzmiałe żyły. Pomiędzy wargą i nosem zbierają się krople potu.
Wysoki, potwornie chudy więzień upada tuż przed autem. Wychylam się, aby go lepiej zobaczyć. Podpiera się na łokciach, a jego ciało drży. Nie ma siły się podnieść. Wspiera się na dłoniach, jego mięśnie pulsują jak u głaskanego po kręgosłupie kota. Z powrotem pada na ziemię.
– Jedź, Karl – nakazuje ojciec.
– Ale…
– Jedź, mówię.
Karl odwraca się i dodaje gazu. Ojciec gniewnie nasuwa na głowę czapkę. Na jego oczy pada cień.
– Dodaj gazu!
Więźniowie po naszej prawej odwracają głowy albo spuszczają oczy. Teraz w ich spojrzeniach nie ma wrogości, jest jedynie pustka. Podoficer zatrzymał się i rozgląda się zaniepokojony. Trzyma dłoń na kolbie karabinu.
Nagle auto delikatnie podskakuje, a następnie rozlega się ciche plaśnięcie. Coś zaplątuje się w koła i tłucze o błotniki. Wydaje mi się, że słyszę stłumiony krzyk. Silnik rzęzi na wysokich obrotach.
Ojciec wyciąga z kabury pistolet i wychyla się ponad drzwiami. Zaciska usta. Wychyla się jeszcze mocniej, po czym strzela. Dwukrotnie. Samochód zeskakuje z przeszkody i toczy się dalej.
Słyszę pukanie.
Ojciec przeładowuje i strzela raz jeszcze.
I znów.
Pukanie jest coraz intensywniejsze. Przypomina odgłos kolejnych wystrzałów.
Zaciskam dłonie na drewnianych poręczach fotela i zwracam się w stronę drzwi. Ktoś przybył do dolnej sali zachodniego skrzydła mojej stuletniej rezydencji.
– Proszę – zachęcam. – Proszę wejść.
Jestem wdzięczna, że wyrwano mnie ze świata wspomnień. Nie wiem tylko, który świat jest prawdziwy.
W progu staje Stanisław. Przez chwilę przypatruje się mi, jakby oczekiwał na kolejne zaproszenie. Uśmiecham się do niego i to wystarcza. Wchodzi do pokoju, po czym cicho zamyka za sobą drzwi. Zawsze sprawia wrażenie zakłopotanego.
Porusza się powoli i niezgrabnie. Prawą dłoń zaciska na rzeźbionej rękojeści bambusowej laski. Idąc, rozstawia nogi, jakby całe życie spędził, jeżdżąc konno. Wiem, że to nieprawda, choć teraz nie pamiętam, czym się zajmował. Lubię go, bo wygląda jak starcy w moich najdawniejszych wspomnieniach.
Mija zastawioną bibelotami komódkę i podchodzi do masywnego, eklektycznego stołu. Ociężale siada na jednym z krzeseł. Wzdycha, po czym jedwabną chusteczką ociera pot z czoła.
– Jak się czujesz? – pyta zachrypniętym, ale ciepłym głosem.
– Może być. Tak samo jak sto lat temu.
Stanisław się uśmiecha. Zaciska rękę na srebrnej rękojeści i obraca ją zgrabiałymi palcami.
– Masz ochotę na spacer? – pyta z nieśmiałością uczniaka.
Zerkam w stronę okna. Jest już późne popołudnie i słońce rzuca pomarańczowe światło. СКАЧАТЬ