Dziecko salonu. Janusz Korczak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziecko salonu - Janusz Korczak страница 13

Название: Dziecko salonu

Автор: Janusz Korczak

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ pamiętamy. A kochasz ty nas – co? – daj buzi… A teraz, synuś, masz żonkę – widzisz: i o żonce pomyśleliśmy. A teraz weź żonkę pod pachę, ruszaj z nią do sypialni – i teraz sam już będziesz robił dzieci – musisz sam – nie ma rady. A czy potrafisz?

      – Oj, oj, tatusiu! Dobrze.

      – A kto cię nauczył, hultaju – co?

      – Sam z siebie, tatusiu.

      – A… ty… ty… łobuzie jeden…

      I tatuś się śmieje. I synuś tatusia pac! w rączkę, i mamusię pac-pac! w rączkę. A oni mają w oczach łzy rozrzewnienia… Udał im się: porządny chłopiec…

      A mnie znudziło przedstawienie i nie chciałem takt w takt, na komendę. Nie stanąłem, broń Boże, dęba, nie kopnąłem pogromcy. Tylko opuściłem łeb w ziemię i nie chciałem więcej – i tak bardzo się na mnie rozgniewano…

      Oj, za długo żyłem w smrodzie bezpłodnych marzeń, jałowych łez nowelkowych i cyrkowych, popisowych czynów… Więc otwieram duszę na oścież i powiadam:

      – Precz!

      Zrzucam z pyska kaganiec i biegnę w świat siebie szukać.

      A wam wszystkim powiadam mocne i stanowcze:

      – Precz!

      Dość kompromisów z wami i z sobą – dość.

      – Precz! precz! precz!!!

      Świta. Dzień.

      Notatka późniejsza:

      Urywek ten daje blady obraz tego, com przeżył owej nocy. Niezmierne ciśnienie, pod którym odbywał się cały proces myślowy – nie może być oddane w tłumaczeniu na mowę. Notatki tej nie chciałem przerabiać, gdyż utraciłaby wartość dokumentu, niewiele zyskując na sile.

      Uwaga ta dotyczy wielu miejsc moich „materiałów”.

      Bez steru

      Przez ostatnie trzy dni jadałem obiady w swoim pokoju, z którego prawie nie wychodziłem. Byłem bezgranicznie znużony. Leżałem na łóżku w ubraniu i drzemałem. Nie obchodziły mnie nawet szeptane narady mamy z Jadzią: co robić? Wiedziałem, że się naradzają, ale bez ojca nic nie chcą przedsięwziąć. O tym myślałem jak o czymś dawno gdzieś czytanym.

      Wczoraj przed wieczorem wszedł ojciec. Usiadł na brzegu łóżka i niespokojnym, choć umiarkowanym głosem zapytał:

      – Janku, powiedz mi, co ci jest. Ty musisz być chory?

      I nagle oczy napełniły mi się łzami.

      Otworzyłem prędko szufladkę nocnego stolika i powiedziałem, siląc się na spokój:

      – Jeśli ojciec chce wiedzieć, to tu jest wszystko.

      Niech się już raz skończy.

      Czułem, że nie mogę z nim mówić, bo się rozpłaczę; chciałem za jaką bądź cenę zwrócić jego uwagę w inną stronę, aby nie spostrzegł.

      Wyjął papiery moje z szufladki, położył je na oknie, przysunął krzesło, nałożył binokle, usiadł i przerzucał. Nasamprzód szybko przerzucał kartki, nagle się zatrzymał i czytał wolniej, coraz wolniej, jak gdyby słowo po słowie, rozważając czy z trudem odczytując niewyraźne pismo.

      Mijały długie minuty. Z salonu dobiegały przyciszone tony wygrywanych przez Zochę etiud.

      On coraz bardziej nachylał się nad zeszytem, bo zmrok zapadał.

      Pode drzwiami rozległ się szelest, mama, zaniepokojona ciszą, zaglądała zapewne przez dziurkę od klucza.

      Wstał, zamknął drzwi na klucz, zapalił świecę i czytał dalej.

      Leżałem nieruchomo, z zamkniętymi oczami, bo obawiałem się spotkać z jego wzrokiem. Czułem, że go lżę każdym wyrazem, czułem, że go policzkuję, że tu cisza, tam etiudy Zochy, a w duszy jego burza.

      Biedny!

      Czytał. Trwało to bajecznie, nieprawdopodobnie długo.

      Wreszcie poruszył się. Patrzy na mnie. Otwieram oczy.

      – Słuchaj, Janek: czy… to, co ty tutaj… to powieść… czy tak… naprawdę?

      – Naprawdę.

      Usiadłem na łóżku. Chcę mówić.

      On tarł czoło. Potem uderzył palcem w stół kilka razy – jak wtedy w szybę – i natychmiast spojrzał na mnie bojaźliwie, jak dziecko, które spsociło i nie tyle się boi, ile wstydzi. Znów łzy mi się cisną do oczu.

      Znów długo trwa dławiąca cisza. Otwiera usta, ale nie mówi nic.

      – Bo widzisz… owszem… to bardzo dobrze, że ja już teraz przynajmniej wiem… Tak… że ja już teraz wszystko wiem.

      Chce powiedzieć coś jeszcze, chce dużo mówić. Zbiera rozpierzchłe myśli.

      – Bo ja, proszę ojca, właściwie… Ojciec ma do mnie żal.

      – Nie, ja wcale nie mam do ciebie żalu… Owszem, to bardzo dobrze, że ja przynajmniej teraz już wszystko rozumiem.

      – No tak, ale ojciec ma do mnie żal… Ale ja nic nie mogę poradzić… Ja nie chcę łaski, bo to mnie poniża… Ja nie chcę być ojca utrzymanką, bo to mnie poniża… Ja chcę sam na siebie zarabiać… Ja chcę pracować.

      Ocknął się.

      – Ano tak… Ale matka będzie pewnie chciała… to ty nie zwracaj na to uwagi… Tak będzie najlepiej… Już ja wszystko sam…

      Pochwycił mnie za rękę.

      – Tylko musisz mi przysiąc, że nie będziesz znowu próbował… Rewolwer zostawisz, a ja ci już sam wszystko odeślę… Ja się na wszystko zgadzam, tylko ty musisz mi dać słowo… Co?

      – Dobrze.

      – Jak zobaczysz, że nie, to wrócisz?

      – Dobrze.

      Pocałowałem go w rękę.

      – No to już idź… Idź prędzej… mój kochany… Gdzie masz palto?

      Bezradnie, niezgrabnie plątał się po pokoju.

      Przeprowadził mnie na schody i szybko cofnął się do mieszkania…

      Stanąłem na ulicy – na rogu.

      Co u licha?

      Patrzę na trzy rzędy kamienic i nie wiem, dokąd iść.

      A może tak dojść do stójkowego i powiedzieć:

СКАЧАТЬ