Название: Dziecko salonu
Автор: Janusz Korczak
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Dziwnie…
Trzeba leżeć mocno, bo łóżko się kołysze – dziwnie się kołysze…..
– Aa – aa – kotki – dwa.
Szare – bure – obydwa.
Nie, nie to… Tu będzie coś zupełnie innego…
I oto jasność oślepiająca.
I ukazuje się pierwszy obraz, a cały ich szereg, z ostrymi konturami, jak na ekranie. Są tu moje własne obrazy, a obce. Nie wiadomo, skąd przyszły i dokąd dążą, i czemu się tak śpieszą. Bezładne, a mają jakiś przeczuwany związek, bo płyną tak bez wahania, bez wątpliwości – jakby na rozkaz. Coś niezależnie ode mnie się buduje – o! fundamenty jakiegoś gmachu – tworzy się coś, czego się nie domyślam – zobaczę, czemu współdziałać ani czego powstrzymać nie mogę – nie chcę; coś się wznosi czy przetwarza pod ogromnym ciśnieniem, coś roztapia w silnym rozżarzeniu i zastyga – rozszerza, kurczy i przystosowuje.
Wszystko wiruje, ucieka, powraca, pozornie bez celu, a jednak tak właśnie być powinno…
Ależ nie… To przecież płatki śnieżne – padają, padają – białe, znajome – białe płatki – wspomnienia – białe, puszystym kobiercem wokół – ale nie patrzę – tylko na te, które padają, padają – białe, śnieżne…
Kto to?!… Czy on musiał?
– Nie chcę – boję się… Tak – to on.
Boże, ratuj mnie. Boże, wysłuchaj kornego sługi Swego… Boże, zmiłuj się nade mną.
Zdrowaś Maria… Boże!… Błogosławionaś… Ja nie chcę!… Boże!… Jezus Maria!… Ja nie – nie – nie!…
Poczwara toczy się ku mnie, przelewając na krzywych i anemicznych nogach – miękka, wilgotna i pulchna. Na wzdętym brzuchu wystaje brunatny pępek; piersi kobiece, obwisłe. Długie palce bez paznokci – jak macki. Twarz biała, zmięta. Niskie na centymetr czoło; nad nim białorude, twarde, ulizane, tłuste włosy. Z płaskiego nosa sączy się brudna, śmierdząca posoka. W oczodołach dwa mętne, wypukłe, zielonawoszare, bez powiek – wrzody.
Poczwara ma wyraz pożądania.
Zbliża się, kołysze na rachitycznych nogach.
Czuję już słodki, zgniły oddech upiora. Już jest przy mnie. Już mnie opasuje – zagarnia.
Jedną ręką odpycham, a drugą biję w piersi i w brzuch. Wewnątrz poczwary coś przelewa się i bulgoce. Jeśli ustanę, ona przyciśnie mnie do siebie i całować pocznie.
Stoi spokojnie – bez ruchu – patrzy się jądrami wrzodów ciekawie, pożądliwie – i uśmiecha się idiotycznym uśmiechem, sytym i lubieżnym.
Gdyby nie te oczy, mętne wrzody, i nie ten uśmiech – ja bym zmorę zmógł.
I plunąłem jej w oczy, i drugi raz – w twarz.
I stała się rzecz straszna: zrozumiała!
Z wrzodów-oczu snują się łzy: cichy jęk, a na białych policzkach – sina plama rumieńca wstydu.
I męka targnęła trzewiami moimi.
– Przebacz – wołam. – Już teraz wiem!
Więc poczwara niewinna, tylko tak być musi…
He, he! Jeden człowiek majaczy, a drugi i ten sam zarazem – błazen i sprawozdawca w jednej osobie – powieść chce o błaźnie napisać.
He, he!…
W stajni cyrku stoi koń osiodłany; przy nim woltyżerka. Ubrana w trykoty, w kołpaczku na bujnych włosach, z lśniącą przepaską; tyle mieniących się blaszek.
Tuli do twarzy łeb konia.
– Halim! prawda, że ty mnie nie zrzucisz? Prawda, że przeskoczysz? Halim, przeskoczysz – prawda? Będziemy razem, zawsze razem, wszędzie razem. Lubisz cukier? Ja ci zawsze będę cukier dawała. Nigdy nie będę cię biła, choćbyś był niegrzeczny, bardzo niegrzeczny… Ty jesteś mój dobry, mój kochany konik. Ty przeskoczysz, a później znów będziesz sobie odpoczywał… Tyś zazdrosny, Halim?… Więc ci przysięgam, na Boga ci przysięgam, że z nim nie pójdę, ani z nikim nie pójdę… Halim, dlaczego ty na mnie tak patrzysz? Dlaczego ty mnie nie wierzysz? Słuchaj, Halim, jakbyś mnie zrzucił, no to pomyśl, sam tylko pomyśl, co by się stało? Halim, prawda, że ty mnie nie zrzucisz?
Dzwonek.
A wuj pisał:
„Mam już 60 lat. Wszystko jedno, gdzie pochowają…”
Świeca dogasa w lichtarzu. Świeca się dopala. Knot się wydłużył i wysysa resztki brudnego tłuszczu. Knot się zapadł i wylizuje ostatnie krople. Płomień się chwieje i kopci… Zgaśnie?… Jeszcze nie: wystrzelił jaśniejszym błyskiem i skurczył się, i trzeszczy, i pryska… Zgaśnie?… Jeszcze nie. Znów wysunął się poza obręb lichtarza i liże ściany. Kołysze się, dojada brudny, zakopcony tłuszcz. Boryka się z niemocą i dławi.
Tragedia dogasającej świecy…
A królewna wyszła z kąpieli i położyła się nad brzegiem zdroju, na słońcu, wśród lilii. I lilia zapłodniła królewnę. I urodziło się dzieciątko, królewna-lilia…
Idzie chłop za pługiem i orze. Kto orał pole? Pradziad, dziad i ojciec. Kto będzie orał pole? Syn, wnuk i prawnuk… A chłop idzie pochylony i krople potu z brunatnego czoła na czarną ziemię padają!… Pole duże, mały chłop. Chłop daje pot, a zbiera ziarno skąpe. Co chłop jadł w poniedziałek? Żur, kartofle na rzadko i na gęsto. Co jadł we wtorek? Żur i kartofle drewnianą łyżką. Co we środę? Żur i kartofle ze wspólnej misy. Żegna się nabożnie i je żur i kartofle siedm „raz'' w tygodniu. Idzie chłop za pługiem – słońce pali. Koń, słońce, chłop, ziemia, śnieg, rosa i pług żelazny razem pracują na chleb czarny i na rozpustę miast. Ruszczyc49 jest wielkim malarzem.
„Muzyka” znów dostał pałkę i ryczy. Ojciec go będzie znów łoił. – „Jak nie przestaniesz piszczeć, za drzwi wyrzucę… Won! za drzwi”. – „Muzyka” – za drzwi – cieszy się wstępna klasa, i popychają go. Ostatni uczeń!…
Szelest jedwabiu jest bezmyślny; szelest jedwabiu jest tak bezmyślny, jak kosz kwiatów dla aktorki, jak szyld, gdzie z muszel od ostryg zrobiono napis: „ostrygi”. Ale z dźwięków szelest jedwabnej spódnicy jest najbezmyślniejszy; jest w nim wilgoć, egoizm i chłód!…
Urodziła suka-matka szczenięta pod płotem.
Suka stara, chora – z jednym okiem. Zawlokła się do zajazdu – gość rzucał kiełbasę. Pochwyciła kiełbasę zębami, chciwie – i nie może. I zawyła suka-matka. Rozgniewał się gość. Zrzucili sukę ze schodów – na śmietnik. I zdechła – trup – i trup suki-matki СКАЧАТЬ
49