Komediantka. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Komediantka - Władysław Stanisław Reymont страница 4

Название: Komediantka

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nie myśli dać ani grosza.

      Stała na pierwszorzędnej pensyi, ale po opłaceniu jej i późniejszej nauki w gimnazyum, pozostawało jej tak mało na różne najniezbędniejsze rzeczy, że ciągle musiała myśleć o tem, jak związać koniec z końcem, i wstydzić się to za buciki podarte, to za sukienkę, to za brak jakiejś drobnostki. Wyśmiewano się z niej na stancyi, i to ją najsrożej upokarzało.

      Po paru latach zaczęto się jej obawiać; nawet damy klasowe często jej ustępowały, bo miała porywczy charakter ojca, nie znoszący żadnych wędzideł. Nie płakała nigdy i nigdy się nie skarżyła, ale krzywdy gotowa była odbijać pięścią, bez względu, coby ją było spotkało; przytem była najzdolniejszą uczenicą.

      Nie lubiono jej szczerze, ale musiano oddawać pierwszeństwo, bo go sobie sama wydzierała, gdy poczuła swoją wyższość nad tłumem koleżanek, które ją, jako córkę urzędnika, traktowały wyniośle, śmiały się z jej podartych bucików i sukienek i nie dopuszczały do poufałości z sobą. Prześladowała potem te córki obywatelskie z zaciekłością.

      Była to dzika natura, rozwijająca się samotnie. Miała tylko jedną przyjaciółkę, z której zrobiła sobie pieska, służącego na łapkach na każde zawołanie.

      Nie kochała nikogo, nawet matka zajmowała w jej dzikiem sercu bardzo mało miejsca.

      – Twój ojciec taki!… twój ojciec to zrobił!… twój ojciec taki podły!… twój ojciec… – Nieustannie jęczała matka wśród potoków łez i histerycznych paroksyzmów.

      Obrzydły jej te spazmy, znienawidziła wszelką słabość, a postać ojca urosła w jej umyśle do rozmiarów olbrzymich. Wyobrażała go sobie złym, niegodziwym, ale wielkim jakimś i mocnym.

      Poznała go bliżej po śmierci matki i nienawidziła z bojaźni, jaką czuła wobec niego. Przyjeżdżała na wakacye do Bukowca, bo były tutaj lasy ogromne, góry skaliste, potoki rwące, dzikość, która hypnotyzowała ją czarem swoim i przyciszała jej temperament. Nie lubiła miasta, bo jej przypominało zaraz szkołę, koleżanki i doznane upokorzenia. Tutaj czuła się swobodną i wolną. Kłóciła się z ojcem codziennie, nie ustępując mu w niczem; a Orłowski robił się podczas tych miesięcy jej odpoczynku wprost niemożliwym: umyślnie ją drażnił i pobudzał do wybuchów gniewu, i rad był niezmiernie, kiedy w paroksyzmie złości robiła się podobną do młodej pantery, gotowej się rzucić na niego i kąsać.

      Przepadał za siłą i z gorzką rozkoszą widział, że Janka ma tę siłę w temperamencie, wtedy jeszcze ciężej żałował, że była dziewczyną.

      Mówił jej otwarcie o tem, że się nią brzydzi, ponieważ jest kobietą; drwił z niej, że prócz szydełka i książki, nie potrafiłaby nic w ręku utrzymać; pokazywał jej swoją strzelbę i odkładał ze smutkiem, narzekając, iż tylko chłopak umiałby ocenić należycie takie rzeczy.

      Były to smagania, które na jej duszy zostawiły piekące pręgi.

      Zrywała się wtedy, jak młody źrebiec uderzony batem, chwytała strzelbę i po całych dniach brodziła po moczarach i głuszach leśnych za ptakami; nauczyła się tak dobrze strzelać, że przynosiła całe pęki kaczek dzikich i bekasów, i rzucała je ojcu pod nogi z tryumfem.

      Orłowski wtedy dostawał wprost obłędu z wściekłości; upokarzało go, że wobec jej siły był sam bezsilnym, że nie mógł jej zgiąć i zmiażdżyć – i potem jeszcze więcej żałował, że tyle dzikiej wytrwałości jest w niej – w dziewczynie!

      Bywał chwilami dumny z niej i bronił ją z zapałem przed znajomymi, bo cała okolica gorszyła się jej awanturniczością. Spotykano ją po lasach, w nocy, w deszcz, w niepogody, zawsze samą, niby młody warchlak, odbity od stada. Nie żenowało ją wcale łażenie po drzewach za gniazdami, albo wyścigi na oklep z wiejskimi chłopakami po pastwiskach.

      Uciekała z domu od ojca na dni całe, marząc o powrocie na pensyę, a na pensyi marzyła znowu o domu samotności.

      Taką była prawie do ośmnastego roku życia. Skończyła gimnazyum i przyjechała na stałe do ojca.

      Uspokoiła się zewnętrznie, ale głowa jej zaczęła się rozpłomieniać coraz bardziej. Zaczęła marzyć i szukać czegoś, jakiegoś celu, jakiejś idei życia swojego.

      Z tą swoją przyjaciółką, Helą Walder, idealnie piękną i idealnie rozmarzoną na punkcie samodzielności kobiet, rozstała się. Hela wyjechała do Paryża – na przyrodę; ona nie chciała, bo nie czuła po prostu potrzeby żadnej wiedzy. Pragnęła czegoś, potężniej działającego na jej temperament… czegoś, coby porwało ją całą i na zawsze.

      Pozostała zupełnie samą i zaczęła się przypatrywać ludziom. Szukała tej idei, ale towarzystwo okoliczne nudziło ją śmiertelnie. Dla niej za mało było tej okolicy, tych zabaw skromnych i sennych, tych ludzi, którzy ją otaczali.

      To życie ciche, wymierzone, rozklasyfikowane na wstawanie o jednej godzinie, na śniadanie, obiad, kolacyę; preferanse we czwartki u nich, w sobotę u pomocnika ojca, w niedzielę u dozorcy – zabijało ją swoją monotonią. Dusiła się w nim.

      Mężczyzn unikała prawie, bo ją gniewali swoją bezczelnością; kobiety nudziły ją wiecznem powtarzaniem plotek, skarg, intryżek. Odsunięto się ogólnie od niej.

      Najrozmaitsze wersye, mniej lub więcej kłamliwe, kursowały na jej conto w okolicy.

      Była dziwadłem dla wszystkich.

      A ona tymczasem szamotała się ze sobą, z duszą własną, z pragnieniami, których nie umiała sobie uprzedmiotować. Nie wiedziała, po co żyje i na co?… Zamęczała się czytaniem, ale spokoju tam nie znalazła. Czuła, że musi znaleźć coś takiego, co ją potrafi porwać, że znajdzie kiedyś… ale tymczasem szalała z męki oczekiwania.

      Oświadczył się jej Zielenkiewicz, właściciel wioski dosyć obdłużonej. Roześmiała mu się drwiąco w oczy, wręcz mówiąc, że swoim posagiem nie myśli wcale płacić jego długów.

      Zaczęła rok dwudziesty pierwszy i zaczynała tracić cierpliwość.

      Mała, zwykła rzecz, zdecydowała o jej życiu.

      W najbliższem miasteczku urządzano teatr amatorski. Wybrano trzy jednoaktówki, obsadzono role i – utknięto, bo żadna z pań grać nie chciała Pawłowej w „Marcowym kawalerze” Blizińskiego.

      Inicyator i reżyser zarazem, chciał koniecznie, aby ta sztuka była graną, bo pragnął nią dokuczyć jakiemuś sąsiadowi – ale Pawłowej ani Eulalii żadna z pań grać nie chciała.

      Ktoś rzucił myśl, żeby prosić Orłowskiej, bo wiedziano, że ona nie zważa na nic. Przyjęła rolę Pawłowej dosyć obojętnie, a Kręska, w której zagrały wspomnienia przeszłości, zrobiła tyle, iż Orłowski sam pojechał i oznajmił, że jest amatorka i na rolę Eulalii.

      Robiono próby coś ze trzy miesiące, bo kilka rad zmieniał się skład grających. Zwykłe hece teatrów prowincyonalnych, gdzie żadna nie chce grać starej, złej, kłótliwej, charakterystycznej, dwuznacznej, ani pokojówki, a wszystkie chcą grać bohaterki.

      Kręska, którą Janka trzymała dosyć z daleka od siebie, nie zwierzając się jej nigdy z niczem i nigdy nie prosząc o radę, zbliżyła się do niej z racyi przedstawienia. Zaczęła СКАЧАТЬ