Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont страница 13

Название: Ziemia obiecana

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ binokle na nos i patrzył na dół, w lożę Mendelsohnów, gdzie siedziała z ojcem jego najmłodsza córka ubrana z niesłychanym przepychem z jakąś drugą panną.

      – Któraż kulawa?

      – Róża, ta po lewej stronie, ruda.

      – Wczoraj była u mnie w sklepie, przerzuciła wszystko, nic nie kupiła i poszła, ale miałam czas się jej przyjrzeć, jest zupełnie brzydka – mówiła pani Stefania.

      – Ona jest prześliczną, ona jest anioł, co to anioł, ona jest cztery albo piętnaście aniołów – wykrzykiwał Moryc, przedrzeźniając starego Szaję.

      – Do widzenia paniom, chodź Moryc, pan Horn zostanie przy paniach.

      – Może panowie przyjdą do nas na herbatę po teatrze? – prosiła wszystkich liliowa, patrząc na Borowieckiego.

      – Dziękuję bardzo, ale przyjdę jutro, dzisiaj nie mogę.

      – Czy jesteś pan zamówiony do Müllerów? – szepnęła trochę cierpko.

      – Do Grand Hotelu. Dzisiaj sobota, przyjeżdża Kurowski, jak zwykle, a ja mam z nim do obgadania niesłychanie ważne rzeczy.

      – To załatw się z nim pan w teatrze, musi przecież być.

      – On przecież nie bywa w teatrze, nie zna go pani?

      Ukłonił się i wyszedł, przeprowadzony dziwnym spojrzeniem pani Stefanii.

      Akt dosyć dawno się już ciągnął, więc przesuwał się do swojego miejsca i siadł, ale nie słuchał, bo naokoło szeptano coś nader tajemniczo.

      Zdziwił wszystkich fakt, że w czasie sztuki wywołano z loży Knolla, zięcia Bucholca, który siedział samotnie w loży, na wprost Zukerów, a potem, że wyniósł się z teatru cichaczem Grosglik, największy bankier łódzki.

      Przynieśli mu depeszę, z którą poleciał do Szai.

      Szczegóły te, podawane sobie szeptem, obleciały niby błyskawica teatr i wzbudziły jakiś ciemny, niewytłumaczony niepokój w przedstawicielach różnych firm.

      – Co się stało? – zapytywano, nie znajdując odpowiedzi na razie.

      Kobiety słuchały sztuki, ale większość mężczyzn z parteru i z lóż przypatrywała się z niepokojem królom i królikom łódzkim.

      Mendelsohn siedział zgarbiony, z okularami na czole, gładził chwilami brodę wspaniałym ruchem i szczerze zdawał się być pochłonięty przedstawieniem.

      Knoll, wszechpotężny Knoll, zięć i następca Bucholca także słuchał z uwagą.

      Müller istotnie musiał nie wiedzieć o niczym, bo śmiał się na całe gardło z dowcipów mówionych na scenie, śmiał się tak szczerze, że chwilami Mada szeptała cicho:

      – Papo, tak nie można.

      – Zapłaciłem, to się bawię – rzucał jej w odpowiedzi i istotnie bawił się zupełnie.

      Zuker zniknął, w loży siedziała samotnie Lucy i znowu patrzyła na Borowieckiego.

      Mniejsi potentaci i przedstawiciele takich firm jak: Ende-Griszpan, Wolkman, Bauvecel Fitze, Biberstein, Pinczowski, Prusak, Stojowsky, kręcili się na swoich miejscach coraz niespokojniej, szepty przelatywały z końca w koniec teatru, co chwila ktoś się wysuwał i nie powracał.

      Oczy badały naokoło, na ustach tkwiły zapytania, niepokój wszystkimi owładał coraz silniejszy.

      A nikt nie umiał sobie wytłumaczyć, dlaczego, chociaż wszyscy byli pewni, że się coś stało ważnego.

      Z wolna to zdenerwowanie udzielało się tym nawet, którzy nie obawiali się żadnych złych wieści.

      Wszyscy poczuli to drżenie łódzkiego gruntu, tak często w ostatnich czasach nawiedzanego kataklizmem.

      Tylko góra, tanie miejsca, nic nie odczuwała, bawiła się wciąż wybornie, wybuchała śmiechem, biła oklaski, wołała brawo.

      Śmiech jakby falą buchał z drugiego piętra i rozpryskiwał się kaskadą dźwięków na parter i loże, na te wszystkie głowy i dusze tak nagle zaniepokojone, na te miliony, rozpostarte na aksamicie, ubrylantowane, pyszne swą władzą i wielkością.

      Ze wszystkich lóż tylko loża znajomych Borowieckiego pań, brała udział w zabawie i bawiła się doskonale.

      Potworzyły się pewne rafy na tym ruchomym morzu, które siedziały spokojnie, wpatrzone w scenę; były to rodziny przeważnie polskie, których nic nie mogło zaniepokoić, bo nic nie miały do stracenia.

      – To bawełna – szepnął Leon do Borowieckiego. – Patrz pan, wełna i inni siedzą prawie spokojnie, są tylko ciekawi. Ja się na tym znam.

      – Frumkin w Białymstoku, Lichaczew w Rostowie, Ałpasow w Odessie – klapa! – szepnął Moryc, który skądciś dowiedział się tego.

      Wszyscy trzej byli to kupcy en gros62, jedni z największych odbiorców łódzkich.

      – Na ile Łódź zaangażowana? – pytał Borowiecki.

      Moryc znowu wyszedł i powrócił po kilku minutach, był znacznie bledszy, usta miał skrzywione, oczy świeciły dziwnie; nie mógł ze wzruszenia trafić z binoklami na nos.

      – Jest jeszcze jeden. Rogopuło w Odessie. Murowane firmy, same murowane!

      – Wysoko leżą?

      – Łódź traci ze dwa miliony! – szepnął bardzo poważnie i usiłował włożyć binokle.

      – Nie może być – wykrzyknął prawie głośno Borowiecki, zrywając się z miejsca, aż publiczność siedząca za nim, zaczęła stukać i sykać, żeby nie zasłaniał sceny sobą. – Kto ci powiedział?

      – Landau, a jak Landau mówi, to Landau wie.

      – Kto traci?

      – Wszyscy po trochu, a Kessler, Bucholc, Müller najwięcej.

      – Ale żeby ich nie podeprzeć, pozwolić na taką klapę.

      – Rogopuło uciekł, Lichaczew umarł, zapił się z rozpaczy.

      – A Frumkin i Ałpasów?

      – Nic nie wiem, mówiłem tyle, co było w depeszy.

      Już teraz te wszystkie wieści rozlały się po teatrze, wszyscy wiedzieli o klęsce.

      Co chwila widać było, jak ta wiadomość niby bomba wybucha w innej stronie teatru.

      Twarze podnosiły się w górę, oczy błyskały, słowa jakieś ostre dźwięczały w powietrzu, krzesła się podnosiły z trzaskiem, wybiegali z pośpiechem СКАЧАТЬ



<p>62</p>

en gros (fr.) – tu: na wielką skalę. [przypis edytorski]