Ziemia obiecana. Władysław Stanisław Reymont
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Ziemia obiecana - Władysław Stanisław Reymont страница 14

Название: Ziemia obiecana

Автор: Władysław Stanisław Reymont

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nie mamy nic do stracenia prócz honoru, a przecież tym towarem w Łodzi się nie operuje – odpowiedział drwiąco.

      – Ładnie Łódź trzeszczy.

      – Nastanie ciepły sezon.

      – Tak, tak. Straż ogniowa będzie mieć robotę.

      – Zrobi się cieplej, to prędzej wiosna będzie.

      – Warto by, węgle takie drogie.

      – Pan się śmiej zdrów, bo to pana nic nie kosztuje, taka zabawa.

      – Bywało tak, bywało. Połowa skręci kark, a druga połowa zarobi.

      – Kto najlepiej leży?

      – Bucholc, Kessler, Müller.

      – Tym się nigdy nic nie stanie, co im kto zrobi.

      – Niech ich wszystkich diabli wezmą, co mi to szkodzi, co ja na tym zarobię, że oni mają, albo nie mają.

      Tak się krzyżowały uwagi, zapytania, cyfry, spojrzenia prawie wesołe i zadowolone z ruiny innych, przypuszczenia i drwiny.

      – Mayer podobno na całe sto tysięcy rubli zaangażowany?

      – To mu dobrze zrobi na brzuch, sprzeda konie, będzie chodził pieszo i zaraz schudnie, nie będzie potrzebował już jeździć do Marienbadu.

      – Będą tanio do sprzedania różne familijne brylanty.

      – Wolkmana może to dobić, on już szedł na pół pary.

      – Możesz Robert teraz prosić o rękę jego córki, już cię nie wyrzucą za drzwi.

      – Niech jeszcze poczeka.

      Tak wrzał parter, tłum.

      Królowie siedzieli spokojnie.

      Szaja nie spuszczał oczów ze śpiewaczki i jak skończyła, pierwszy zaczął bić brawo, a potem szeptał po cichu z Różą i nieznacznie, gładząc brodę, wskazywał na Knolla, który oparty łokciami o parapet loży, skinął głową na Borowieckiego.

      Karol zaraz w pierwszym antrakcie zjawił się u niego.

      – Słyszałeś pan?

      – Słyszałem – i zaczął wyliczać firmy.

      – Głupstwo.

      – Głupstwo, dwa miliony rubli na samą Łódź?

      – Nie my tracimy; przed chwilą był Bauer i mówił, że jakieś kilkanaście tysięcy.

      – W teatrze mówią, że z pół miliona.

      – To Szaja tak rozpuszcza pogłoskę, bo on tyle traci. Głupi Żyd.

      – W każdym razie odbije się to na Łodzi porządnie, firmy będą lecieć jak muchy.

      – Niech zdechną wszyscy, co to nam szkodzi – szeptał zimno i przyglądał się swoim rękom starannie utrzymanym i gonił bezwiednie przymrużonymi oczyma za połyskiem brylantów osadzonych w pierścionku lewej ręki.

      – Ja do pana mówię nie jak do naszego człowieka, a jak do przyjaciela. Pan wie, kto musi paść z powodu tego krachu?

      – Na pewno nie wymieniają nikogo prawie.

      – Mniejsza z tym, zawsze padnie dosyć, a ilu, to zobaczymy jutro, będzie wesoła niedziela.

      – Prawdziwe nieszczęście.

      – Dla naszej firmy nie, bo pomyśl pan, kto pada – bawełna. Kto pozostaje – my, Szaja i paru innych. Ta parszywa, żydowska, tandetna konkurencja zdechła w połowie, albo zaraz zdechnie, struli się sami. Na jakiś czas będzie nam luźniej. Będziemy robili parę nowych gatunków, które oni robili, no, i będziemy o tyle więcej sprzedawali. Ale to jest bagatelka, kręcą karki, niech kręcą; palą się, niech się palą; oszukują, niech oszukują; my zawsze zostaniemy. To zresztą mało ważne rzeczy, są znacznie ważniejsze, zobaczysz pan niedługo, że połowa fabryk bawełnianych stanie, niedługo, niedługo.

      Borowiecki patrzył się na niego i słuchał z pewną niecierpliwością, nie lubił Knolla i jego dumy szalonej, płynącej z poczucia swoich milionów.

      Był największym po teściu dorobkiewiczem, w tym świecie dorobkiewiczów najwykształceńszym63, dobrze wychowanym, przyjemnym w obcowaniu, ale i najbardziej nieubłaganym i najbardziej wyzyskującym pracę, ludzi i wpływy, jakie miał wszędzie.

      – Przyjdź pan jutro do nas na obiad, proszę pana w ojca imieniu. A teraz będzie pan łaskaw zobaczyć, która godzina, ja tego nie mogę zrobić aby nie myślano, że mi się gdzie spieszy.

      – Za kilka minut jedenasta.

      – O której odchodzi kurierski do Warszawy?

      – Wpół do pierwszej.

      – Mam jeszcze czas. Muszę panu powiedzieć, dlaczego dla mnie te wiadomości o bankructwach, o tym, że Łódź traci dwa miliony, są mało ważne; przyszły bowiem wiadomości znacznie ważniejsze… – urwał nagle. – Ja mówię do szlachcica?

      – Zdaje mi się, ale nie rozumiem związku…

      – Zaraz pan zrozumiesz. Pan jest naszym przyjacielem, my panu nigdy nie zapomnimy tego, że pan podniósł naszą drukarnię. – Widzi pan przed godziną donieśli depeszą z Petersburga o bardzo ważnej sprawie, o tym, że… że ja muszę tam jechać zaraz, ale w zupełnej tajemnicy.

      Dokończył spiesznie i nie powiedział tego, co chciał powiedzieć, powstrzymał go wzrok Borowieckiego zimny i podejrzliwy, który go przewiercał tak na wskroś, że Knoll poruszył się niespokojnie, poprawił szpilkę w krawacie i popatrzył na lożę naprzeciwko.

      – Ta Zukerowa to śliczna kobieta.

      – Ma ładne brylanty.

      – Więc pan jutro przyjdzie do starego?

      – Ależ z pewnością.

      – Ma on tam jakiś specjalny interes. Pan już wychodzi, to poproszę o jedno, może pan zechce powiedzieć mojemu stangretowi, żeby czekał na mnie na Przejazd. No, do widzenia, za kilka dni będę. Więc tajemnica, panie Borowiecki.

      – Najzupełniejsza.

      Borowiecki wyszedł z uczuciem zawodu. Czuł, że Knoll nie powiedział mu wszystkiego.

      – Co to za wiadomość? po co on jedzie? dlaczego mi nie powiedział? – myślał, ale na próżno, gubił się w domysłach i przypuszczeniach.

      Nie czekał zapadnięcia kurtyny i wyszedł, ale już z ulicy powrócił do teatru i poszedł do loży Zukerowej.

      – Myślałam, СКАЧАТЬ



<p>63</p>

najwykształceńszym – dziś popr.: najbardziej wykształconym. [przypis edytorski]