Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski страница 9

Название: Syn Jazdona

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ nie pójdę!

      Milczenie nastąpiło straszne jakieś, a obry dwa stojące u progu, dech w piersi wstrzymały ze trwogi.

      – Nie pójdę! – powtórzył Pawlik, nabierając coraz śmiałości. Jam już nie chłystek! wąs mi się sypie! W niewoli się trzymać nie dam, na Tatary pójdę z innemi.

      Jazdon ze spuszczoną głową słuchając, nie rzekł nic, Niusie tylko i Musie znak dał jakiś, wskazując syna. Zrozumieli, iż go wziąć mieli i wlec, ale ich trwoga ogarnęła, gdy Pawlik na nich rzucił młodemi, pańskiemi swemi oczyma, parząc wejrzeniem jak ukropem.

      Zawahali się. Stary powtórzył rozkaz nie słowem już żadnem, ale rykiem. Zadrżeli Niucha i Mucha, postąpili krok, w tem drzwi nie zaparte otwarły się i w progu ukazał się Sulisław Jaksa, brat Wojewody.

      Ujrzawszy go Jazdon namarszczył brew, czoło mu się ściągnęło, nie chciał mieć świadka sprawy domowej.

      Za późno się opatrzył wszakże, bo Sulisław nim drzwi otworzył, rozmowę całą podsłuchał i zrozumiał. Pawlik ku niemu się zwrócił oczyma błagającemi, jakby go sobie chciał pozyskać.

      – Ojcze miły – odezwał się podchodząc Sulisław, którego rycerska, szlachetna postać mimowolne wrażała uszanowanie – nie czas teraz krnąbrne karcić dzieci, gdy Bóg nas tak wszystkich smaga…

      Nim Jazdon miał czas wyjąknąć odpowiedź, Pawlik go uprzedził.

      – Chcę z wami iść! chcę iść! Dość mi doma gnić było! Weźmijcie mnie z sobą – na miłość Bożą! weźmijcie mnie z sobą.

      I ten dziki przed chwilą chłopak do ręki Sulisława przyskoczywszy, – stał się niemal pokornym.

      – Dajcie mu iść ze mną, kiedy serce ma! – zawołał Sulisław.

      Wojusz na bok ustąpił, nie mięszał się – czekał. Co się w starcu działo, Bóg jeden mógł wiedzieć, nie poruszał się, nie mówił, nawet jedyne oko przywarła powieka. Długo zdawał się nie dychać nawet, jakaś walka wewnętrzna nim miotała, i pół ciała mimowolnemi ruchy drgało tylko.

      Sulisław smutnie a poważnie na stojącego przy sobie, proszącego o opiekę Pawlika – spoglądał…

      Nagle ręka spuszczona Jazdona podniosła się gwałtownie i opadła, wybuchnął z gniewem.

      – Bierz go! bierz…

      Pawlik piorunem do nóg mu się rzucił, ale Jazdon jedyną nogą z łoża zwieszoną kopnął go tylko i nie patrząc nań, zwrócił się do Sulisława.

      – Bierz go.. tego łotra.. ale na powróz!

      Pawlik wstał z ziemi i cofnął się. Raz jeszcze spróbował się do ojca przybliżyć – odepchnął go Jazdon z jakąś rozpaczą.

      – Ma być takim jakim był, niech licho ginie poczestnie! – krzyknął.. – Precz mi z oczów ty gadzie! precz!

      Pawlik ku’ drzwiom się puścił i zniknął.

      – E! e! – rzekł zwolna Sulisław – młode piwo! Kiedyż chcesz, aby w nas żywiej grała krew? Synowi przebacz… nie o tem myśleć teraz…

      Wojusz ciągle czekał na uboczu. Jazdon spojrzał nań.

      – Kiedy on idzie, toć i ja z nim! – zamruczał Półkoza. – Ja tobie tu na nic, dosyć masz bab i sług, a szalonego urwisza trzeba strzedz. Kto go za łeb weźmie tam, kiedy nie ja? Na mnie się on ręki podnieść nie waży.

      Gdy to posłyszał starzec, twarz mu się dziwnie zmieniła, spadł z niej wyraz surowy, rękę wyciągnął drżącą ku Wojuszowi, który podszedłszy prędko, do piersi ją przycisnął.

      Sulisław przysiadł na ławie.

      – Jedź z nim! – odezwał się przerywanym, niewyraźnym głosem Jazdon, – jedź z nim. Konie najlepsze bierz, zbroje najlepsze… Co jest, bierzcie. Dziesięć, piętnaście ludzi z wami, dobrze zbrojnych.. ile znajdziesz!

      Mówił coraz prędzej, Sulisław mu przerwał.

      – A żwawo z wyborem się zawijajcie, my tu leżeć i czekać nie mamy czasu! Dziś jeszcze ztąd ciągnąć potrzeba. Pod Lignicą na nas czekać nie będą. Przyjdzie paść to przynajmniej w kupie, ze swemi, nie gdzieś w kącie, schwytanym. Ks. Henryk i inni z nim ludzie wojenni, jeżeli się nie oprą – to już chyba nikt! ani Cesarstwo nawet…

      Wojusz do drzwi się zawróciwszy spieszył, lecz te się zaledwie otwarły, gdy inni ze starszyzny w podwórzu stojący poczęli do izby się wdzierać z różnemi pytaniami i potrzeby. Od tatarskich zagonów, co chwila nowe przybywały wieści, od Wrocławia i Lignicy nadchodziły gońce.

      Wszyscy oni o tej strasznej ćmie najezdzców, którą na sta tysiąców liczono, bo całemi powiatami zalewała ziemie – opowiadali toż samo, że się jej nic oprzeć nie mogło, że szła jak ogień, rwała jak wody wiosenne, jak chmura pędziła, jak burza, która wszystko niszczy co spotyka.

      Ci co szli przeciwko niej, pewni śmierci kroczyli z zimną krwią rycerską, jaka przychodzi w ostatniej godzinie, gdy już żadnego nie ma ratunku, a mężowi okazać trzeba, iż go postrach śmierci nie złamie.

      Czasem wspomniawszy na swą cichą zagrodę, westchnął który i stłumił wnet nie męzki żal, a przeżegnał się opędzając słabości pokusę.

      – Dopust Boży! – powtarzali.

      Pawlik z izby wybiegłszy z zaiskrzonemi oczyma, wprost do swej komory spieszył. Drzwi zaledwie nie wybił, tak w nie się cisnął gwałtownie, na czeladź swą krzycząc. Jeszcze w progu stał, gdy Mistrz Zula nadbiegł za nim przestraszony.

      – E! Klecho! – wykrzyknął ujrzawszy go Pawlik – bywaj mi zdrowy! Dosyć ty mnie nad księgami namordowałeś. Skończyło się panowanie twoje.

      Ksiądz oniemiały stał i żegnał się.

      – Co ci to? Pawlik?

      – Co mi? Klecho! otom swobodny! Na konia siadam! Rozumiesz, na konia! i wylecę raz przecie z tej obrzydłej dziury na świat! Tak!

      Czeladź nadbiegła. Wnet Klechę porzucił, który stał osłupiały w progu, jeszcze się ruszyć niemogąc, tak był zdumiony tą mową.

      – Konia siodłać! Zbroję dawaj! słyszysz! Szmyga pójdzie podemnie.. Was dwóch łajdaków ze mną! a zbrójcie się po uszy!

      Chwycił za miecz ze ściany, który zerwał niecierpliwie razem z kółkiem na którem wisiał, tuż i za zbroję porywając, rozrzucając wszystko do koła siebie jak szalony.

      Pijany był – pamięć postradał nie wiedział co czynił.

      Na tę chwilę nadbiegł Wojusz, do którego Zula się zwrócił, oczyma pytając go, co to wszystko znaczyć miało. Pawlik spojrzał nań z ukosa, podejrzliwie, bo Sowa zaczynał czeladzią rozporządzać i dawać rozkazy.

СКАЧАТЬ