Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski страница 7

Название: Syn Jazdona

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ dla własnych barci, a ze strachu i bolu, nogi i całe ciało drżały i dygotały… opatrzyłem się zaś dopiero, gdym na rosochatych dwu gałęziach się oparł. Już dalej leźć nie było gdzie.

      Tum dopiero mój popłoch i głupotę kląć począł, bom się wrzekomo zgubił tem drzewem… Lepiej było dalej biedz w puszczę… a tu już dobijała się ta dzicz, zajeżdżała pode drzewa, poczęła stawać i mościć się.

      Złazić nie było już czasu, bo by mnie łacno postrzegli. Poleciwszy więc duszę Bogu, gdym u pasa wiszący nóż zobaczył – rzekłem sobie, że gdyby mnie go brać chcieli, to go sobie w pierś wrażę, abym męczeństwa uniknął…

      Psiarstwo to jednak zwijało się na skraju, mnie dotychczas nie widząc, tylko psy duże kosmate, na nogach wysokich, które zaraz za mną nadbiegły, poczęły tropem gonić aż pod sosnę. Tu łby popodnosiły, pociągnęły nosami, łapami się pospinały i nuż ujadać.. Bóg łaskaw, że nikt na to nie zważał. One też trochę tak naujadawszy za mną, nazad pędem zawróciły, żer gdzieś czując.

      Jakom tu dzień cały przetrwał, żem patrzał i serce mi nie pękło, żem nie krzyknął, a nie padł z bolu, cud jest, jak to wszystko, co się ze mną stało, jednym cudem było. Poczęli się u lasu z wozami ustawiać, a były one, jakichem w życiu nie widział, na dwu kołach ogromnych, wysokich, ponakrywane wojłokami, jakby namioty, ciągnione bawoły i końmi… W tych pół nagie baby gospodarzyły, wyglądały z nich śmiejąc się, wywijając rękami gdy rzeź zobaczyły…

      A tu zaczęli gnać a napędzać naszych. O! Jezu miłosierny! arkanami za szyję połapanych, niewiasty i dziewczęta ciągnąc, bijąc pletniami. Niektórzy żywym uszy i nosy nożami rzezali, drudzy głowy ucięte i krwawiące jeszcze na dzidy zatykali.

      Tak mi Boże dopomóż, jakom widział, gdy Salmonowej dziewce piersi poobrzynali i jedli je, a drugi do krwi płynącej przycisnąwszy usta, ssał, póki nieszczęśliwa żywą była. Spędzili z Dubinek naszych całe stado pod las, na koniach za niemi gnając. Dopieroż za włosy co młodszych wyrywać poczęli na stronę i pędzić, a który się opierał, bić i kaleczyć, potem, który kaleką był, dorzynać.. W ostatku, gdy jeno starzy zostali, niewiasty i mężowie, padli na nich mieczami łby ścinając ze śmiechem na wyprzódki. Uszy zasię wprzódy im poobrzynawszy, które jeden jadący w koło do wielkiego wora skórzanego zbierał.

      Com cierpiał – Boże jedyny! naprzemiany płacz mi się rwał z wnętrzności, jakbym krwią płakać miał, to szaleństwo napadało, że się chciało rzucić i mścić, jednemu przeciw tysiącom – bodaj paść! Oczy mi chwilami ślepły. Ślochałem głośno, a że mnie nie posłyszeli, nie wiem jak się stało.

      Prawda, że w owym tłumie gwar był okrutny i z doliny, hen – huczało, jakby ciągłym, głuchym grzmotem. Czego się moje oczy napatrzyły tego dnia.. żem nie oszalał!!

      Żeleziec umilkł trochę, łzy począł ocierać, drudzy stali posępni wstrzymując łkanie. Księża płakali wszyscy. Jazdon pięść zdrową ścisnął, tak, że mu długie paznogcie w mięso się wpiły i krew kapała na ramię Niusie – Pawlik zęby ściął, oczy mu się paliły jako dwa węgle żarzyste.

      – Com z sobą począć miał? – ciągnął dalej Żeleziec. – Powaliłem się między gałęźmi oczy zasłoniwszy, ale co wrzask się dał słyszeć, tom musiał jakby gwałtem powieki otwierać i patrzeć. Rozwierały mi się same. W końcu i one jakby skostniały, patrzałem jak trup – niewidząc.

      Zdawało mi się, nie mierząc, jakbym już nie był żyw, tylko śnił krwawo – i nie na świecie był, ale kędyś w otchłani za grzechy rzucony, szatanów mając przed sobą.

      Ani bym przysiągł czy to ludzie byli, czy tylko podobne do ludzkiego lice pobrali – zwierzęty będąc, bo tam żadnej ludzkiej litości nie pokazał ni jeden… Na trupach się wylegali śmiejąc, a który nie dobity drgnął, biegli go chichocząc dorzynać i znęcać się nad konającym.

      Na tem miejscu pod lasem, gdzie wszystek lud spędzili z wiosek okolicznych, aby z niego przebrać wyrostki, gdy poczęli starszych zabijać krew popłynęła strumieniami.

      Jakbym widział ją jeszcze.. krew tę naszą, gdy pieniąc się biegła i bąblami a szumowinami się okrywała, do któréj psi się zbiegali i chłeptali ją chciwie. Leżały do koła poobcinane ręce i nogi. Poznawałem ludzi, com ich wczoraj żywych widział, dziś poćwiertowanych. – Siadło potem to bestyjstwo jeść i pić, jakieś mięsa surowego sztuki dobywające z pod wojłoków, na których na koniach siedzieli, i jakiś napój ze skórzanych worów nalewali sobie. Baby im podawały drewniane miski z tych wozów, na których jechały, a drugie stare, na pół nagie widziałem między niemi na koniach się upędzające zarówno z mężami, strzelające jak oni, tak rzeżące jak tamci… Te uszy też obcinały trupom i żywym, innym głowy, a cieszyły się niemi nosząc i podrzucając jak zabawką.

      Spędzili pod las do kupy co pobrali ludu z okolicy, rycerstwo, duchownych i chłopów, poodzieranych na pół, pokrwawionych i powiązanych, wszystką młodzież krzepką, bo innym żyć nie dawali. Ci posinieli z zimna, strachu i głodu, tylko, że się obracać mogli. Niektórzy padali i już się nie podnosili.

      Najbliżej mnie wozy te ich stanęły, za któremi bym nic nie widział, gdyby nie owa sosna wysoka, na której wierzchołek się wdrapałem. Po owej rzezi i pędzaniu poczęli się na ziemi kłaść, ognie palili gdzieniegdzie, kotły stawiali i zbierali się kupkami, każdy pod dozorcą czy sotnikiem, który pletnię mając w ręku rozkazywał i ćwiczył. Zaraz za wozy temi, co jak chaty okrągłe i namioty wyglądały, leżeli jeńce obok trupów i na nich… Dalej nieco zatoczył się ogromny wóz, o którym domyślałem się, że wodza ich musiał być, bo poobszywany był świecidełkami różnemi i chwosty… Ale same w nim baby jechały, bo wodza onego zobaczyłem zaraz na koniu, jak drudzy przed nim padali na kolana i na twarz, a on ich siec kazał i dwu łby ściąć, na com patrzał. Sami szyje nastawili przyszedł kat i zamachem jednym postrącał im z kadłubów głowy, a ścierwa wnet sprzątnięto.

      Tchnął znowu Żeleziec, a jeden z duchownych wtrącił pytanie:

      – Cóżeście mówili, iż do ludzi mało podobni są?

      – Bom takich mord jakom żyw nie widział – rzekł Żeleziec. – Wszyscy do siebie podobni jako rodzeni, śniade, blade, na twarzy włosa mało albo i nic, policzki szerokie i wypukłe, oczy małe głęboko wciśnięte, nosy płaskie a szerokie, twarze bydlęce i straszne, zęby gdyby u zwierza kły, ostre i białe… Nie olbrzymy to, choć na koniach się zdadzą duzi, bo nogi krótkie mają, przecie siła ich straszna. Widziałem jako naszemi ciskali tak, że się o ziemię rozbijali.

      W głębokiem milczeniu słuchali wszyscy – szmer ustał. Żeleziec zakaszlawszy się już mówić nie mógł, gdy jeszcze go słuchano.

      – A jakżeż się ztamtąd ocalił? – zapytał zwracając się ku niemu Sulisław.

      – Jak, i po co? albo ja wiem? – jęknął Żeleziec. – Wszystko, co się ze mną tego dnia i nocy działo, stało się nieświadomo. Ani wiem czym sobą władał, czy siła jaka obca. Oschły mi oczy patrzając, w gębie i w gardle ogniem piekło, głowa pękała. Tylem przytomny był, żem pacierz jeden zaczynał ciągle, dokończyć go niemogąc.

      Gdy СКАЧАТЬ