Название: Syn Jazdona
Автор: Józef Ignacy Kraszewski
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Konia który za grzywę lub łeb ułapił, to już na nim siedział. Widziałem też, gdy do kruków strzelali pod wieczór co na trupy naciągnęły ze psy razem, że ich strzałami w powietrzu ubijali, nie chybiając nigdy… a potem mięso ich jedli.
Żadnej tam modlitwy ani Bożego nic nie było, tylko u wozów, gdzie wojłoki wisiały u wnijścia, poczepiane były bałwanki jakieś, którym się baby kłaniały i palce do nich przykładały.
Jednego, co krztę napoju jakiegoś na ziemię wylał, z wielkim krzykiem zaraz za to ścięto… Drugiego wrzeszcząc baby wygnały z namiotu, który się napitym zdał, a znać czemś splugawił swą chatę, bo go też zaraz za karę uśmiercili.
Gdy noc padła a zimno się stało większe jeszcze, jużem czuł, że na drzewie nie wytrzymam dłużej, chyba padnę. Bestjalstwo to poczęło spać, opodal tylko niektórzy stróżowali. Wziąłem się spuszczać na dół po drzewie – więc o sęki i wystające suche gałęzie poraniwszy się i ciało do krwi podarłszy, więcejem spadł niż zsunął się na ziemię lecąc. Myślałem, że od szelestu tego pobudzą się i wezmą mnie. Psy tylko zdala zaszczekały, a niektórzy śpiący głowy popodnosili, z wozu jednego baba też się wytknęła, a jam leżał rozbity, ruszyć się nie mając siły.
Ucichło. Las przedemną był gęsty, noc ciemna, począłem się nierychło na nogi zbierać i na czworaku pełznąć, nim się zdołałem rozkurczyć, podnieść, a na ostatek, iść – albo wlec się. A że ciemności były wielkie, o drzewam się tłukł, na korzeniach padał. Nic mnie nie bolało, ani rany com je sobie poczynił z drzewa upadając, ani guzy od stłuczenia. Szedłem, pełzałem, wlokłem się niewiedząc dokąd, pókim tylko słyszał za sobą gwar ich obozowiska. Wreście niewiem kiedy i jak padłem pod kłodą pół martwy – i co się już ze mną działo, – nie pamiętam.
Gdym do przytomności przyszedł, poczułem boleści wielkie i kłócia.. Całego mnie już mrówki czarne obsiadły. Chciałem wstać, alem siły nie miał, dopiero nierychło ostatek jej dobywszy ruszyłem się zgartując z siebie to plugastwo całemi dłońmi, z twarzy, z szyi, z rąk, z ciała, bo wszędzie się już rozlazły. Nimem się otarł i wyrwał, namęczyłem się nie mało.
Szczęściem że obok woda była, choć jak lód zimna, w której obmywszy się, odzienie zrzuciwszy, potem wdziawszy je znowu, orzeźwiałem jakoś. Począłem się rozpatrywać po lesie i nierychłom poznał gdziem był… Na uroczysku Wąsoczem, z któregom już drogę wiedział.
A no – gdzie iść? kędy była ta szarańcza? gdzie jej nie było? kędy uciekać??
Głód począł mnie trapić straszny, którego nie było czem ukoić. Bóg łaskaw, żem na grzyby jakieś natrafił, któremim życie podtrzymał, potem pączki młode gryząc. Same mnie nogi niosły ku Rządzinom.
Gdym z lasu wyszedłszy spojrzał na znaną okolicę, ręcem załamał.
Wsi, gdzie stała, nie było śladu, kościoła jedna ściana okopcona sterczała, na polach wkoło żywego ducha. Nie zostawili po sobie nic, ino zgliszcza. Stado krucze pokazywało kędy trupy leżały.
Dopierom nad wieczór w lesie innych zbiegów natrafił, co się nademną ulitowali. Z niemim w puszczy siedział, ażem od jednych do drugich w borach obozów wlokąc się, tu dostał…
Gdy Żeleziec mówić przestał, na twarzach słuchających widać było politowanie – ale i niewiary trochę. Patrzali nań niektórzy koso, chrząkali i milczeli, drudzy po sobie spoglądali. W tem Sulisław, brat wojewody, odezwał się do bliższych.
– To co ja o nich wiem, godzi się z tem, co powiada. Co się z nim działo, Bogu jednemu wiadomo, bo mu się i w głowie pomięszać mogło.
Ruszyli ramionami starsi. Żeleziec domyślał się może niewiary, bo się tłuc w piersi począł mocno i przysięgać, że nie inaczej mówił, tylko tak, jak się rzecz działa, z dopustu Bożego, a że mu ludzie z pełna wiary dawać nie chcieli, nie dziwował się, gdy on sam nie pewien był tego, co oczy widziały…
Ścisnęło się koło starszyzny, obradować ciszej zaczęto. Rady innej nie było nad tą jedną, aby do księcia Henryka Ślązkiego kupić się, bo przy nim większa siła się zbierała. Po chrześciańsku na śmierć iść, po rycersku ginąć.
Jazdon, który słuchał narady, głowę na piersi zwiesił, pięść, którą trzymał zawartą, otwarła się. Nogą, którą władał, kopnął Muchę i skinął aby go niesiono do izby, bo Pawlika zobaczywszy i Wojusza, brew mu się namarszczyła i usta skrzywiły groźno.
III
Razem z Jazdonem, którego niewolni wnieśli do izby, we drzwiach nizkich opuściwszy starca na rękach – wszedł też powołany Pawlik, a w ślad za nim Wojusz.
Stary mruknął coś niewyraźnie, lecz ludzie do tej mowy nawykli, wiedzieli, że drzwi kazał za sobą zamykać. Pawlik pozostał trochę u proga.
Wojusz śmiało, chociaż posępny szedł za Jazdonem, groźno się oglądając ku chłopcowi.
Gdy stary legł na posłaniu, a Niucha i Mucha, ocierając pot z czół, pod próg wrócili wodę pić, odezwał się głos dziwaczny, a raczej bełkotanie, które z ust na pół bezwładnych starca wychodziło.
Ci tylko, co przyzwyczajeni byli go słuchać, mogli tę mowę niewyraźną, jakby z grobu wychodzącą, ponurą, niby łkaniem poprzecinaną zrozumieć. Przypominała ona wycie jakiegoś zwierzęcia, gdy dogorywa, choć ludzką była. Połowa słów połknięta nie mogła się dobyć z tej piersi zeschłej i skostniałej. – Gdy starzec mówić chciał, a niemoc go ta okowywała, wpadał zwykle w złość wielką, rzucał połową ciała, okiem jedynem miotał groźno.
Wojusz stał przed nim.
– Gdzie ten niecnota był? gdzie? Jakeś śmiał na jedną chwilę z oczów go spuścić? ty! ty!
– Winienem – rzekł krótko Wojusz, – ale słuchaj, stary, – nie złość się. Ja tego twego źróbaka dłużej ujeżdżać nie myślę i chleba twego nie chcę, łaski nie żądam, pójdę ztąd precz! Dosyć!
– O! o! – zagrzmiało z piersi Jazdona – o! ty!!
Mów, gdzie był?
I pięść podniósł ku synowi. – Ten stał ledwie nie wyzywająco patrząc ojcu w oczy. – Milczał.
– Pytasz gdzie? – przerwał gniewem starego podraźniony Wojusz – a gdzież ta twoja krew szaleć miała, jeźli nie tam, gdzie mogła ludzi i bydło dusić a znęcać się albo dziewki dostać! Bo i to mu już pachnie! Spytaj go się, spytaj gdzie był, jak konia porwał, dwóch pachołków zmusił z sobą, psy wykradł i pojechał zagrodnikowi barany mordować, trzodę rozpędzać, a w końcu sobie na koń dziewczynę wyrostka wsadził, z którą już w las chciał biedz, gdym ja naskoczył…
Jazdon СКАЧАТЬ