Syn Jazdona. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syn Jazdona - Józef Ignacy Kraszewski страница 6

Название: Syn Jazdona

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ słowo się kłóciło z dłońmi a mowa z postawą.

      Stary Jazdon słuchał, a już Wojusz i Pawlik, docisnąwszy się tu, mogli lepiej chwytać te rozbujane słowa, latające jak wicher czasu burzy.

      – Koniec nam! w więzy wszyscy pójdziemy, lub pod rzezak ich! Koniec nam! – mówił ogromny mąż z wąsy szpakowatemi, które zagryzał. – Nie oparło się nic tej dziczy, zaleje ona i nas.... a po trupach naszych powali się dalej, het, póki świata stanie, póki ziemi, póki pastwy.

      – Nie zjedliż nas połowcy, ani drugich prusacy, a i Jaćwa, choć nieraz tysiącami u nas bywali! – przerwał drugi. – Wszystkich nie pożrą i ci.

      – Ale bo ich takiej mnogości plugawej niebyło jak świat światem – wtrącił inny. – Posłuchajcieno tych co od Lublina, od Zawichostu, od Sandomierza zbiegli… Wojsko to nic, tłum nic, ćma nic, aleć ich tyle, że ode Dniepru het zawalili ziemię jako mrówię, jako gad. Sta stu tysięcy wylało się tego ze stepów – kto to zmoże??

      Wśród milczenia, począł jeden z duchownych.

      – Na zgubę poszło imieniowi chrześciańskiemu, jako stoi w piśmie! A co wolą Bożą i dopustem jest, przeciw temu człowiek mizerny nie może nic! Ruś w ręku ich cała; kneziowie służyć im muszą, a który głowy nie dał, w łykach strzemiona im podają. Mało kto z nich ocalał.. nie dają życia nikomu, prócz młodzieży, którą w niewolę na pastwę chuci bydlęcych pędzą.. Starych rzeżą wszystkich, niewiasty, mężów, dzieci.. a krew ich piją… trupy jedzą…

      Sulisław słuchał milczący, i trochę oczów spuszczając rzekł zwolna.

      – Toć nie mając już przed sobą nic tylko śmierć – trzeba ważyć resztę życia, aby poczciwości nie postradać. Co nas rycerstwa jest, musiemy się zebrać do kupy i czoło stawić.. a ginąć to ginąć!

      – Będzie nas może jeden na ich stu! – zamruczał ktoś z boku.

      – Choćby jeden na tysiąc – odparł chłodno Sulisław – śmierć zawsze równa.. Albo musiemy sami przeciwko nim iść, lub się z księciem Henrykiem łączyć, który pod Lignicą zbiera siły.. Oni tam pono Wrocławskiego grodu nie dostawszy, ciągną.

      – A któż z księciem Henrykiem? Juści nie sam? – zamruczał siwy wąsaty.

      – Garną się ku niemu wszyscy, – mówił Sulisław. – I nam iść tam potrzeba, a ginąć po rycersku. Niemieckiego żołnierza będzie tam dosyć, bo i na Niemce i na cesarza strach padł. Przez nasze ziemie oni na nich idą. Trwoga u nas, ale ogarnęła też świat cały, bo ich nie strzyma nic. Pójdą, wywrócą Cesarstwo i Rzym zawojują, przepowiedziane im panowanie nad światem.!

      – Tak mówią! tak oni głoszą – z westchnieniem rzekł duchowny – ale w mocy Bożej wszystko. Kto może wiedzieć ażali się nie nawrócą, bo do nich Ojciec Święty posłał kapłanów i apostołują u nich bracia nasi, a powiadają inni, że są między niemi, co w Chrystusa uwierzyli i chrztu pragną.

      – Wiatry niosą baśnie i kłamliwe języki – odezwał się jeden z koła. – Tyle teraz fałszu, iż w nim odrobiny prawdy nie rozeznać.

      – Tylko to prawda, że za niemi pustynia i trupy, że się im nie oparł nikt – zamruczał inny, ruch czyniąc rozpaczliwy.

      Zaczęto się sprzeczać. Jedni drugim zadawali strach i trwogę, aż wyrwał się Wierzbięta i począł na głos wołać.

      – Żeleziec, chodź ino tu! Żeleziec! Ten ci był w Lubelskiem, gdy przyszli i wie najlepiej, co są.. Patrzał się na nich, niech opowie.

      Zaczęli się oglądać i rozstępować wszyscy, owego Żelezca szukając pilno między sobą. Ten się podczas w drugiej kupie znajdował, już pono po raz setny prawiąc, jak się z pod miecza i łyk tatarskich wyzwolił cudem łaski pańskiej. Ledwie Żelezca z pośrodka ciekawych wydobyto i ściągnięto.

      Wojak to był niegdyś, stary już człek, chudy strasznie, wysoki, łysy, skóra a kości, blady, kaszlący tak, że mu co chwila tchu nie dostawało, a piersiami robił jak miechy i ręką się za nie ustawicznie chwytał.

      Odzież miał na sobie poszarpaną i oplamioną, na którą mu ktoś opończę dał z miłosierdzia, a ta mu ledwie do kolan sięgała. Szedł kaszląc i spluwając, choć tak mizernie wyglądał, przecie jako tu jedyny świadek czując się drugim równy na teraz i od wielu lepszy. Dawał się prowadzić starszyźnie jakby na stolicę, a gdy wszyscy zamilkli, głowy ku niemu pozawracawszy, chrząknął, pogładził się po czole i rozpoczął.

      – Już myśmy o nich, tych bestjach krwiożerczych, słuch mieli wprzódy nim nadciągnęli. Co nocy niebo gorzało. Nie chciało się temu wierzyć, co ludzie przynosili… W powietrzu smród był zgorzelizny i trupów na trzy dni przed niemi. Krucy niebo zasłaniali; nocą gdy cicho było, coś czasem przeleciało z poświstem, jakby tysiąc płaczów i jęczenie konających…

      Żegnali my i księża krzyżem świętym tamtą stronę – nic nie pomogło. Z lasów popłoszony zwierz zaczął stadami biedz jak oszalały, bo puszcze gorzały… Pomyśleliśmy – przyszła ostatnia godzina. Trzeba było z chaty precz. Wzięliśmy się ładować na wozy… do lasów… na błota… Było rano. Smród i dym coraz straszniejszy, wiatr przynosił. Tętniała ziemia, ręce się nam już trzęsły…

      Jedno zbawienie w las – jeżeli go nie zapalą, w głąb, za moczary.. My ładujemy tu jeszcze, kiedy za nami trzęsie się, huczy, świszcze, wyją głosy dzikie, niby wilcy głodni.. Pochwyciliśmy na ręce dzieci.. wozy rzucając, aby prędzej do lasu z życiem.

      Spojrzałem ja na lewo, gdzie dolina była jak okiem zajrzeć. Ruszało się coś jakby jedno wielkie ciało szare a plugawe.. żmij.. Po nad niem opary i dym jakiś, a głos, jakiegom ja w życiu nie słyszał. Gdyby dzikich bestyj tysiąc wyło – nic! włosy wstawały na głowie. Jakby chmura padła na dolinę – nic na niej rozeznać nie było można, tylko niby ścierw ogromny, co się sunął naprzód. Przed nim, jakby nogi powyciągał z pod siebie, sznurkami wysuwały się stworzenia jakieś i ruszały szybko naprzód.

      Wybiegliśmy szybko do lasu, bo się i to bestyjstwo chyżo dźwigało i pełzło jako gad coraz bliżej. Co żyło z nas pędziło, drudzy padali na drodze, z sąsiedniego przysiółka ludzie tylko co się dobywać zaczęli – po niewczasie! My z żoną i dziećmi zapomniawszy o wszystkiem, jakeśmy stali, w koszulach jednych.. puściliśmy się do lasu, aż na drodze z tego popłochu białogłowie tchu i sił zabrakło, z dzieckiem na ręku obaliła się na ziemię krzycząc. Obejrzałem się ku niej, bo już była o staję za mną, chcąc biedz na ratunek – o! Boże miłosierny! już było zapóźno!

      Dzicz ta, co przodem przed zgrają gnała, przypadła, jeden strzałą w pierś jéj ugodził, drugi dziecko moje schwyciwszy za nogi, rozdarł je w sztuki… Inni na czeladź wpadli rzeząc i nikomu nie przepuszczając.

      Stałem skamieniały – bom ruszyć się nie miał siły i nie wiem, jakim cudem łaski Bożej niepostrzegli mnie.. Ocalały.. dobiłem się do lasu sam o sobie nie wiedząc, tylko krew moją niewinną, przelaną mając przed oczyma…

      Jakem się ratował – Bóg świadek, nie СКАЧАТЬ