Strzemieńczyk, tom drugi. Józef Ignacy Kraszewski
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Strzemieńczyk, tom drugi - Józef Ignacy Kraszewski страница 3

Название: Strzemieńczyk, tom drugi

Автор: Józef Ignacy Kraszewski

Издательство: Public Domain

Жанр: Зарубежная классика

Серия:

isbn:

isbn:

СКАЧАТЬ odkładając radę na jutro…

      W mieście Żupnik Serafin, najwybitniej zamięszani w sprawę rajcy, późno dopiero w noc, rozesławszy po mieście swoich ludzi na zwiady, po język, przekonali się, że obawy przesadzone nie były.

      Gawiedź przeznaczona do napaści przeciw nim wymierzonej, całą noc piła po browarach. Viertelników wysłanych, aby ją rozproszyć, potłuczono i rozegnano. Klucze od dzwonnicy u p. Maryi i w kilku innych kościołach były w ręku zbuntowanych.

      Całą sierpniową noc te kupki się snuły po uliczkach, zwoływały i czuwały… Hocz, którego nigdzie nie było niby, w istocie był wszędzie. Pokazywał się i niknął.

      Popłoch między rajcami był niemały, ale jeszcze mieli nadzieję, że się to na niczem, na wrzasku skończy.

      Wszakże Miklucz Serafin w nocy pieniądze, jakie miał, do dworca biskupiego wywiózł potajemnie…

      Do dnia w mieście nic niebyło można dojrzeć nadzwyczajnego, tak, że pospolici ludzie, o niczem nic nie wiedzący, sądzić mogli, iż baśń na postrach sklecono…

      Życie się rozpoczynało jak zwykle, otwierały się kościoły, pobożni szli do nich, dziady stawały przed niemi, okiennice kramików zwolna spuszczano; przekupnie wystawili chleb i mięso na sprzedaż, w sukiennicach poczynał się ruch powszedni, nic nie zwiastowało żadnego usposobienia do rozruchu. Ulice nawet wydawały się puściejsze, niż zwykle…

      Około tego czasu, gdy primarją po kościołach czytają, z zaułków, uliczek, kątów, zaczynała się powoli ściągać gawiedź, której na rynku nie widywano zwykle; ludzie w odzieży poszarpanej, z twarzami dzikiemi, jakby obcy tu i nieumiejący się obracać. Szli niepewnie oglądając się, aby niemi pokierowano, skupiali się, rozpraszali, szeptali z sobą, ustawiali się pod murami… Nieznacznie liczba ich rosła coraz, pomnażała się, i milczenie w gwar się głuchy zmieniło…

      Nim primarja u P. Maryi się skończyła, rynek już był przepełniony. Niektórzy z tych ludzi mieli pałki na ramionach. W pootwieranych piwnicach tłok był niezmierny…

      Miasto zarówno po bocznych ulicach, jak w rynku, przybrało niezwyczajną jakąś fizjognomię. O rozpędzaniu tłumu mowy być już nie mogło, składał się on z tysiąców i pomnażał żywiołami nowemi.

      Wielka liczba czeladzi ciekawej… przyłączyła się do niego…

      W tem, jakby z pod ziemi wyrósł, zjawił się Hocz, któremu poddano niewiadomo zkąd ogromną beczkę, na której stanął, aby nad tłumem tym górował…

      Ze szmeru i gwaru, jaki w rynku panował, nagle cisza stała się wielka, i Hocz głos zabrał.

      Miał on już dobrą wprawę w ton i sposób, jakim do ludu mówić potrzeba. Wymowa tu niekonieczna i logika nie jest niezbędną, ale krzyczeć głośno, a bić musi orator w krzywdy, uciski i uciemiężenie. Hoczowi to przychodziło łatwo, bo miał za sobą istotnie sprawiedliwość.

      – Chodziliśmy na ratusz, kłaniali się i przedstawiali na próżno, odpędzono nas precz. Słuchać nie chcą, swoje robią, a biedny lud o nędzę przyprawiają. Dla kilku złych mamyż ginąć wszyscy? Lepiej, żeby oni zginęli. Potem naszem się zbogacili, krew z nas wysysają…

      Mówił tak coraz goręcej, a lud stojący coraz żywiej mu okrzykami potakiwał. Ruch się zrobił w tych ściśniętych gromadach. Zaczęto krzyczeć.

      – Na Serafina! na Graciarza! na Winka! na Balcerów! na gałąź z niemi!!!… Burzyć domy…

      I jakby na dany znak tłum ten i zbiegowisko, podzieliwszy się na gromady, runęło ku ratuszowi, rozpłynęło się po ulicach…

      Hocz sam prowadził jedną kupę, w pałki zbrojną. Na ratuszu niebyło już nikogo, ani rajców, ni ławników. Izby stały żelaznemi drzwiami pozamykane.

      Natychmiast jeden oddział z Hoczem rzucił się na dom Serafina Żupnika, którego już tu nie znaleziono…

      Wywalono wrota, połamano sprzęty, inni tak samo pędzili ku domom obwinionych rajców.

      Szczęściem wszyscy oni, choć późno, potrafili ratunku szukając, zbiedz na zamek… Goniono ich tak, że o mało nie doścignięto, gdy się za niemi wrota zamknęły…

      Hocz nie poprzestał na tem i uzuchwalony z całym tysiącznym tłumem, rozwścieczonym, gniewnym, rozhukanym jak morska fala, zjawił się pod murami zamkowemi, domagając się wydania winnych…

      Stało się to tak niespodzianie, że królowa, król, dwór, przerażeni zostali napaścią, i młody Władysław rzucił się już zbierać ku obronie szczupłą garstkę rycerstwa, która na Wawelu się znajdowała.

      Szczęściem tylko co ukończywszy ranne nabożeństwo w kościele, biskup Zbyszek znajdował się jeszcze na zamku… W pomoc jemu nadbiegł Grzegorz z Sanoka…

      Oblężenie zamku przez te gromady ludzi, było wypadkiem tak niesłychanym, a tak wielkie przybierającym rozmiary, iż niedając się pożarowi szerzyć, musiano go natychmiast zażegnać. Hocz z głównymi przywódcami szturmował do wrót, domagając się już nie kary na winowajców, nie sprawiedliwości, ale wprost wydania tych ludzi, których gmin osądził i skazał na gardło… Dopuścić raz taką karę i pomstę bezprawną, było to otworzyć wrota nieustającym niepokojom…

      W chwili, gdy Hocz, u wrót stał i gwałtował, po nad niemi zjawił się w ubraniu swem biskupiem, komży i stule, poważny, zimny, surowy, niewylękły bynajmniej, biskup Zbyszek.

      Znano go jako męża, który nikomu ustępstw nie czynił… Hocz pod wrażeniem jego dostojeństwa, mimowolnym ruchem zdjął z głowy czapkę… Nim się odezwał, Zbyszek tym głosem, którym królów nawykł był gromić, począł go strofować i domagać się spokoju i odejścia precz gawiedzi.

      Hocz dopiero po chwili trochę swojego zuchwalstwa odzyskał, ale ta krótka chwila, w przeciągu której stał milczący z odkrytą głową starczyła, aby otaczającemu tłumowi odjąć jego butę i ostudzić go…

      Biskup natychmiast zabrał głos, naprzód sposób ten domagania się sprawiedliwości potępiając, potem łagodniej nieco począł obiecywać, iż sprawa się rozpatrzy i rozwiąże tak, aby krzywda i ubytki nagrodzone zostały, wina ukarana…

      Domagał się jednak, aby zbiegowisko natychmiast się rozproszyło.

      Hocz miał czas powrócić do pierwszego swojego zuchwalstwa, i zamiast ukorzyć się, domagał wydania Żupnika i Rajców, którzy się w zamku schronili.

      – Tak jest, schronili się tu i nietylko ja ich pod płaszcz mój, ale kościół weźmie w opiekę i da im przytułek, bo to jest przywilejem jego… Winni czy niewinni, wy nie macie prawa ich sądzić.

      Tłum się począł ujmować za swoim przewódzcą, zaryczał, a ci co dalej stali, niewiedząc dlaczego wrzask ten powtórzyli…

      Biskup mówił, nie słuchano go.

      Naówczas na skinienie jego wystąpił Grzegorz z Sanoka. Ten poufałym tonem zwrócił się do Hocza.

      – Słyszeliście słowo ojca naszego duchownego, powinnoby go starczyć dla opamiętania was; СКАЧАТЬ