Название: Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej
Автор: Ярослав Гашек
Издательство: Public Domain
Жанр: Зарубежная классика
isbn:
isbn:
Tak skończyło się ostatnie namaszczenie, do którego w ogóle nie doszło.
XIV. Szwejk zostaje pucybutem porucznika Lukasza
1
Szczęście Szwejka było nietrwałe. Nieubłagany los przerwał przyjaźń, jaka istniała między nim a feldkuratem. Aczkolwiek kapelan przedstawiał się dotychczas jako postać na ogół sympatyczna, to jednak po tym, czego dopuścił się obecnie, tracimy dla niego wszelką sympatię.
Feldkurat sprzedał Szwejka porucznikowi Lukaszowi, a raczej przegrał go w karty. Tak samo dawnymi czasy sprzedawano w Rosji chłopów pańszczyźnianych. Rzecz stała się zgoła nieoczekiwanie. U porucznika Lukasza zebrało się doborowe towarzystwo i grało w oko.
Kapelan przegrał wszystko, co miał, i wreszcie rzekł:
– Ile pożyczycie mi na mego pucybuta? Ogromny idiota, ale interesująca postać. Coś non plus ultra. Jeszcze nikt i nigdy nie miał takiego służącego.
– Pożyczę ci sto koron – zaproponował porucznik Lukasz. – Jeśli nie oddasz do trzeciego dnia, to mi ten rarytas przyślesz. Mój pucybut to wstrętny człowiek. Ciągle wzdycha, pisze listy do domu i kradnie, co mu w rękę wpadnie. Biłem go nawet; na nic się nie zdało. Wybiłem mu parę przednich zębów, ale chłop się nie poprawił.
– Zgoda – rzekł lekkomyślny feldkurat. – Pojutrze sto koron albo Szwejk.
Przegrał i tych sto koron i smutny wracał do domu. Wiedział z całą pewnością i nie oddawał się żadnym złudzeniom, że do pojutrza nie zdobędzie tych stu koron i że właściwie sprzedał Szwejka nikczemnie i podle.
„Powinienem był zażądać dwieście koron” – gniewał się na siebie, a przesiadając się z jednego tramwaju do drugiego, aby za chwilę dotrzeć do domu, stał się nagle tkliwy i sentymentalny.
„Nieładnie to z mojej strony – pomyślał dzwoniąc do drzwi swego mieszkania. – Jak ja teraz spojrzę w jego idiotyczne, poczciwe oczy”.
– Kochany Szwejku – rzekł znalazłszy się w domu. – Stała się rzecz niezwykła. Prześladował mnie pech w kartach. Zaryzykowałem, bo miałem pod ręką asa, a potem dostałem dziesiątkę, a bankier, chociaż miał waleta, dociągnął także do dwudziestu jeden. Ryzykowałem parę razy na asa albo na dziesiątkę i zawsze miałem tyle, co i bankier. Przegrałem wszystkie pieniądze.
Chwilę milczał.
– W końcu przegrałem i was. Zastawiłem was za sto koron i jeśli nie oddam ich pojutrze, to już nie będziecie mój, ale pana porucznika Lukasza. Bardzo mi przykro. Naprawdę.
– Sto koron jeszcze mam – rzekł Szwejk – mogę panu feldkuratowi pożyczyć.
– Dawajcie! – ożywił się feldkurat. – Natychmiast zaniosę je Lukaszowi. Prawdę mówię, że nie chciałbym się z wami rozstać.
Lukasz był bardzo zdziwiony, gdy znowu zobaczył kapelana.
– Idę ci oddać dług – rzekł kapelan rozglądając się zwycięsko dokoła. – Dajcie i mnie kartę.
– Va banque – zawołał, gdy kolej przyszła na niego. – O jedno oczko przewóz. Przegrałem.
Jeszcze raz va banque na ciemno – odezwał się przy drugiej kolejce.
– Dwadzieścia bierze – wołał bankier.
– Mam akurat dziewiętnaście – cicho bąknął kapelan składając na stole ostatnie czterdzieści koron z setki, którą pożyczył mu Szwejk, aby się wykupić z niewoli.
Wracając do domu wiedział feldkurat z całą pewnością, że to już koniec, że Szwejka nic już ocalić nie może i że sądzone mu służyć u porucznika Lukasza. Gdy Szwejk otworzył drzwi, kapelan rzekł:
– Wszystko na próżno, Szwejku. Trudno walczyć z przeznaczeniem. Przegrałem was i te wasze sto koron. Robiłem wszystko, co było w mojej mocy, ale los jest mocniejszy ode mnie. Rzucił was w szpony porucznika Lukasza; nastanie czas, że będziemy musieli rozstać się.
– A dużo było w banku? – zapytał Szwejk spokojnie. – Czy puszczał się pan feldkurat na ciemno? Gdy karta nie idzie, nic się nie da zrobić, ale czasem bywa też niedobrze, gdy się karta pcha bezwstydnie. Na Zderazie mieszkał niejaki Vejvoda, blacharz, który grywał w mariasza w pewnym szynku za „Stuletnią Kawiarnią”. Raz go diabeł skusił i mój blacharz powiada: „Zagrajmy sobie w oczko o piątaka”. Grali więc taniutko, a on miał bank. Wszyscy się przyłączyli i bank urósł do dziesięciu koron. Stary Vejvoda chciał, żeby i inni grali, więc robił, co mógł, żeby przegrać, ale mu się to nie udawało, a w banku była już setka. Spośród graczy nikt nie miał tyle pieniędzy przy sobie, żeby móc zagrać va banque, a na Vejvodę biły już siódme poty. Było tak cicho, że słychać było tylko szelest kart i głos Vejvody, który od czasu do czasu przywoływał małą kiepską blotkę, żeby przegrać. Stawiali po pięć koron i wpadali jeden po drugim. Jeden majster kominiarski rozzłościł się, poszedł do domu po pieniądze i zagrał va banque, gdy w banku było już półtorej setki. Vejvoda chciał się tego pozbyć i jak potem mówił, chciał ciągnąć choćby do trzydziestu, żeby mieć przewóz, ale dostał dwa asy. Udawał, że nic nie ma, i rozmyślnie wołał: „Szesnaście bierze”. A ten majster kominiarski miał wszystkiego piętnaście. Czy to nie pech? Stary Vejvoda był blady i zgnębiony, bo dokoła już sobie szeptali i urągali, że robi machlojki, ktoś nawet powiedział, że już go raz zbili za oszustwa w grze, chociaż był to najzacniejszy gracz. Dokładali więc dalej, aż było w banku pięćset koron. Szynkarz nie wytrzymał. Miał akurat przyszykowane pieniądze dla browaru za piwo, wziął je do ręki, przysiadł się, postawił dwa razy po dwie setki, a potem zamknął oczy, zakręcił krzesłem na szczęście i oświadczył, że bije wszystko va banque.
„Ale, powiada, gramy w otwarte karty”. Stary Vejvoda byłby nie wiem co dał za to, żeby przegrać. Wszyscy się dziwili, gdy wyrzucił kartę i pokazała się siódemka, a on ją zatrzymał. Szynkarz śmiał się pod wąsem, bo miał dwadzieścia jeden. Vejvoda dostał drugą siódemkę, zatrzymał ją, a szynkarz powiada na to złośliwie: „Teraz będzie as albo dziesiątka. Głowę daję, panie Vejvodo, że będzie przewóz”. Zapanowała wielka cisza. Vejvoda wyrzuca trzecią kartę: siódemka. Szynkarz zrobił się blady jak kreda, bo to były jego ostatnie pieniądze, poszedł do kuchni, a po chwili przyleciał chłopak, który w gospodzie terminował, i woła, żebyśmy poszli pana gospodarza oderżnąć, bo się powiesił na okiennym haku. Oderżnęliśmy go, ocucili i grało się dalej. Nikt już nie miał pieniędzy, bo wszystko było w banku Vejvody, który wołał stale o jakąś małą kiepską blotkę, żeby przegrać, ale w żaden sposób nie mógł zrobić machlojki, bo grał w otwarte karty. Wszyscy zgłupieli wobec takiego wielkiego szczęścia, a ponieważ nie mieli pieniędzy, więc dawali rewersy. Po paru godzinach przed starym Vejvodą leżały tysiące, setki tysięcy, miliony. Majster kominiarski był już bankowi winien przeszło półtora miliona, węglarz ze Zderaza około miliona, stróż ze „Stuletniej Kawiarni” osiemset tysięcy, jeden medyk ponad dwa miliony. СКАЧАТЬ