Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej. Ярослав Гашек
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Przygody dobrego wojaka Szwejka podczas wojny światowej - Ярослав Гашек страница 40

СКАЧАТЬ przybyli do szpitala, nieboszczycy leżeli przykryci prześcieradłami, z twarzami sczerniałymi, jak wszyscy ci, co umierają skutkiem uduszenia.

      – Taki szacunek wzbudzaliśmy po drodze, panie kapelanie, a oni nam wszystko popsuli – dąsał się Szwejk, gdy w kancelarii powiedziano im, że ranni oficerowie już ich nie potrzebują.

      Szwejk miał rację – istotnie wzbudzali po drodze powszechny szacunek. Jechali dorożką, Szwejk dzwonił, a feldkurat trzymał w ręku zawiniętą w serwetkę buteleczkę z olejem, którą błogosławił z niezwykłą powagą przechodniów zdejmujących przed nim czapki.

      Za dorożką biegło kilka niewinnych pacholąt; jedno z nich przysiadło się na resorach, a inne wrzeszczały unisono:

      – Batem go, batem!

      Szwejk dzwonił, dorożkarz chlastał biczem do tyłu. Na ulicy Vodiczkowej jakaś dozorczyni domu, członkini kongregacji mariańskiej, kłusem dogoniła dorożkę i kazała się pobłogosławić. Przeżegnała się, splunęła i powiedziała:

      – Jadą z tym Panem Bogiem jak wszyscy diabli. Można dostać suchot – i zadyszana zawróciła do domu.

      Najbardziej irytował dzwonek szkapinę dorożkarską, której musiał widać coś przypominać, bo stale oglądała się za siebie i próbowała zatańczyć na jezdni.

      Na tym więc polegał ów wielki szacunek, o którym mówił Szwejk.

      Tymczasem kapelan poszedł do kancelarii, aby wystawić rachunek za ostatnie namaszczenie. Sierżantowi rachuby wyliczył dokładnie, że władze wojskowe winny mu sto i pięćdziesiąt koron za oleje święte i za przejazd.

      Potem powstał spór między komendantem szpitala a feldkuratem, przy czym ten ostatni uderzył kilka razy pięścią w stół i zawołał:

      – Niech pan nie myśli, panie kapitanie, że ostatnie namaszczenie może być za darmo. Gdy oficer dragonów zostaje odkomenderowany do stadniny, żeby kupić konie, to też dostaje diety. Jest mi bardzo przykro, że ci dwaj chorzy nie doczekali się ostatniego namaszczenia. Kosztowałoby to pięćdziesiąt koron drożej.

      Szwejk czekał tymczasem na dole na odwachu, trzymając buteleczkę z olejem, która wśród żołnierzy budziła duże zainteresowanie.

      Ktoś mówił, że tym olejem można by doskonale czyścić karabiny i bagnety.

      Jakiś zacny żołnierzyk pochodzący z wyżyny czeskomorawskiej, który wierzył jeszcze w Boga, prosił, aby o rzeczach świętych odzywano się delikatnie, aby nie debatowano nad świętymi sakramentami.

      – Cała nadzieja w Bogu – mówił.

      Stary rezerwista spojrzał na żółtodzioba i rzekł:

      – Ładna nadzieja, że szrapnel urwie ci głowę. Wodzą nas za nos. Pewnego razu przyjechał do nas jakiś poseł klerykalny i gadał o pokoju bożym, który unosi się nad ziemią; dowodził, że Bóg nie chce wojny i że trzeba, abyśmy żyli w pokoju i kochali się jak bracia. A teraz patrzcie. Jak tylko wybuchła wojna, we wszystkich kościołach modlą się o zwycięstwo, a o Bogu mówi się jak o jakim szefie sztabu generalnego, który wojną kieruje. Z tego szpitala wojskowego wywieźli co niemiara nieboszczyków i pełne wozy urżniętych rąk i nóg.

      – A żołnierzy chowają bez ubrania – rzekł inny żołnierz – bo w mundury nieboszczyków ubierają ludzi żywych, i tak w kółko.

      – Dopóki nie zwyciężymy – zauważył Szwejk.

      – Takiej fujarze zachciewa się zwycięstwa – odezwał się z kąta kapral. – Na front was zapędzić, do okopów, i pognać was na bagnety, na druty kolczaste, na miny i wilcze doły, i o nic nie pytać. Wylegiwać się na tyłach to każdy potrafi, ale zginąć nie chce się nikomu.

      – Ja też myślę, że musi to być bardzo pięknie dać się przebić bagnetem – rzekł Szwejk. – Kula w brzuchu też niebrzydka rzecz, ale jeszcze ładniejsza sprawa, gdy człeka przetrąci granat; człek dziwuje się wtedy, że nogi i brzuch oddaliły się poniekąd od niego i wydaje mu się to tak zabawne, że już z tego samego umiera, i to dużo wcześniej, nim mu to ktoś zdoła wytłumaczyć.

      Młodziutki żołnierz westchnął serdecznie. Sam żałował swego młodego życia; żałował, że urodził się w takim głupim stuleciu – chyba po to, żeby zostać zarżniętym jak wół w jatce. I na co to wszystko?

      Pewien żołnierz, nauczyciel z zawodu, rzekł, jakby czytał w jego myślach:

      – Niektórzy uczeni objaśniają wojnę pojawieniem się plam na słońcu. Jak tylko pokaże się taka plama, dzieje się zawsze coś okropnego. Zdobycie Kartaginy…

      – Zostaw pan sobie swoją uczoność – przerwał mu kapral – i idź pan zamieść izbę, bo dzisiaj kolej na pana. A nam diabli do jakichś tam bałwańskich plam na słońcu. Choćby ich tam było te dwadzieścia, to i tak za nie nic nie dostanę.

      – Ale te plamy na słońcu mają jednak wielkie znaczenie – wtrącił się do rozmowy Szwejk. – Razu jednego pokazała się taka jedna plama i jeszcze tego samego dnia zostałem obity „U Banzetów” w Nuslach. Od tego czasu, gdy się gdzie wybierałem, zawsze zaglądałem do gazet, czy nie pokazała się jaka plama. A jeśli się pokazała, to adiu Fruziu, nigdzie nie chodziłem i przesiedziałem plamę w domu. Jak wtedy wulkan Mont-Pelle zgładził całą wyspę Martynikę, to jeden profesor pisał w gazecie „Narodni Politika”, że już od dawna ostrzegał swoich czytelników przed wielką plamą na słońcu. A ta „Narodni Politika” nie trafiła na wyspę i biedni ludzie grubo przez to ucierpieli.

      Tymczasem kapelan spotkał się na górze w kancelarii szpitala z jedną damą ze Stowarzyszenia Szlachcianek Religijnego Wychowania Żołnierzy, ze starą, wstrętną megierą, już od samego rana chodzącą po szpitalu i wszędzie rozdającą obrazki świętych, które ranni i chorzy żołnierze wyrzucali do spluwaczek.

      Łażąc tak po szpitalu denerwowała wszystkich swoim głupim gadulstwem i napominaniem, żeby szczerze żałowali za grzechy i prawdziwie się poprawili, iżby po śmierci Bóg Niebieski dał im wiekuiste zbawienie.

      Była blada, gdy rozmawiała z feldkuratem, i wzdychała, jaka ta wojna straszna, bo zamiast uszlachetniać ludzi, robi z nich zwierzęta. Na przykład na dole ranni żołnierze wywalali na nią języki i powiedzieli jej, że jest pokraką i kozą niebiańską.

      – Das ist wirklich schrecklich, Herr Feldkurat, das Volk ist verdorben.

      I rozgadała się o tym, jak sobie wyobraża religijne wychowanie żołnierza. Albowiem tylko wtedy walczy żołnierz dzielnie za swego najjaśniejszego pana, gdy wierzy w Boga i ma uczucia religijne, bo nie boi się śmierci, wiedząc, iż czeka na niego raj.

      Gadatliwa megiera wygłosiła jeszcze kilka podobnych komunałów, a widać po niej było, że jest zdecydowana nie wypuścić kapelana ze swoich pazurów; on jednak odczepił się bardzo nieelegancko.

      – Jedziemy do domu, Szwejku! – zawołał zwracając się w stronę odwachu.

      W drodze powrotnej nie zwracali już na siebie niczyjej СКАЧАТЬ