Название: Poszukiwacze skarbu
Автор: Эдит Несбит
Издательство: Public Domain
Жанр: Повести
isbn:
isbn:
Wreszcie stanęliśmy przed drzwiami, które otworzył, i znaleźliśmy się w dużym pokoju o niebieskich tapetach i kominku, na którym płonął ogień, chociaż to był dopiero październik.
Pośrodku pokoju stało kolosalne biurko, zasypane papierami, jak u ojca w gabinecie.
Po jednej stronie stołu siedział mężczyzna o jasnych oczach i bladej twarzy. Wyglądał bardzo młodo, za młodo nawet jak na redaktora.
– Dobry wieczór – rzekł – więc jesteście przyjaciółmi pani Leslie.
– Zdaje się – odpowiedział Noel – dała nam po szylingu i życzyła powodzenia.
– Powodzenia? Tak, tak. Cóż z tymi poezjami? Który z was jest poetą?
Nie rozumiem, jak mógł zadać podobne zapytanie. Oswald jak na swój wiek wygląda bardzo po męsku. Nie wypadało jednak obrazić się o takie posądzenie, więc rzekłem:
– Oto mój brat Noel, poeta – a Noel pobladł, jak dziewczyna.
Redaktor wskazał nam krzesła przy stole, po czym zaczął czytać poematy Noela.
Noel zbladł jeszcze silniej i zdawało mi się, że zemdleje, jak wtedy gdy się zaciął w palec, a potem dla zatamowania krwi włożyliśmy mu rękę do miski z zimną wodą.
Redaktor przeczytał pierwszy wiersz, zdaje się ten o karaluchu, podniósł się z fotela i stanął tyłem do nas. Nie jest to chyba oznaka dobrego wychowania, ale Noelowi zdawało się, że jak to piszą w książeczkach, chce „ukryć piorunujące wrażenie”, jakie na nim wywarły poezje mojego brata.
Po przeczytaniu wszystkich utworów, redaktor zwrócił się do Noela.
– Młodzieńcze, poezje twoje podobają mi się bardzo… Dam ci za nie – no; ileż ci zapłacić?
– Jak najwięcej – odrzekł Noel – Widzi pan, my potrzebujemy dużo, bardzo dużo pieniędzy, ażeby podnieść byt materialny rodziny Bastablów.
Pan redaktor włożył okulary na nos, począł nam się bacznie przyglądać.
– Pragniecie podnieść byt materialny… dobra myśl, opowiedzcie mi szczegółowo, jak wpadliście na ten pomysł. Może napijecie się herbaty ze mną, jest pora podwieczorku?
Zadzwonił na chłopaka, kazał mu podać trzy szklanki herbaty i podskoczyć po ciastka do cukierni.
Zasiedliśmy do podwieczorku z panem redaktorem. Była to wielka chwila w życiu Noela, ale na razie nie pomyśleliśmy nawet o tym.
Redaktor zadawał nam pytania, na które odpowiadaliśmy dosyć oględnie, bo przecież nie można mówić obcym o wszystkich szczegółach życia domowego.
Siedzieliśmy około godziny, a przy pożegnaniu redaktor rzekł nam ponownie:
– Wydrukuję twoje utwory, młody poeto. Jak ci się zdaje, ile są warte?
– Nie mam pojęcia – odrzekł Noel z godnością – nie pisałem na sprzedaż.
– A na co pisałeś? Dlaczego?
– Nie wiem, zdaje mi się, że przyszły same z siebie.
– Zatem sztuka dla sztuki – rzekł redaktor i uśmiechnął się zadowolony wielce, jak gdyby Noel powiedział coś bardzo mądrego.
– Czy wystarczy gwinea19?
Słyszałem już o ludziach, którzy pod wpływem silnego wrażenia kamienieli, czytałem o ludziach, których wielki ból i wielka radość zabijała, ale nie wyobrażałem sobie, że można wyglądać tak głupio, jak Noel w tej chwili… Stał z otwartymi ustami, oszołomiony, czerwony i nie mógł się słowem odezwać. Wyręczył go Oswald.
Redaktor dał Noelowi gwineę, poklepał go po ramieniu i rzekł:
– Oto twoje pierwsze zarobione pieniądze i miejmy nadzieję, że nie ostatnie. A teraz, idź do domu i zabierz się do pracy. Za dziesięć lat, nie wcześniej jak za dziesięć lat, przynieś mi znowu swoje poezje. Chociaż my nie drukujemy żadnych wierszy, biorę twoje, bo mi się wyjątkowo podobają. Będę je musiał pomieścić w innym piśmie.
– A co pan drukuje w „Dzienniku powszechnym”? – spytałem.
– Ostatnie nowiny dnia, wiadomości polityczne, artykuły o ludziach sławnych. A może znacie jaką sławę?
– Nie wiem nawet, kim są te sławne osoby.
– Królowe i księżniczki, osoby utytułowane i takie, które pisują, malują, śpiewają lub słyną z mądrości.
– Mamy tylko jednego znajomego z tytułem, lorda Tottenhama.
– Skądże znacie tego starego wariata?
– Nie znamy go wprawdzie osobiście, ale spotykamy go co dzień na spacerze. Wygląda jak olbrzym w swojej czarnej pelerynie. Na nikogo nie zwraca uwagi i tylko, jak zegar, mówi do siebie.
– A cóż mówi? – spytał redaktor, usiadł ponownie i wyjął pióro wieczne i notatnik.
– Raz tylko dosłyszeliśmy, jak mówił: „Wyście przyczyną ruiny kraju, wyście spowodowali upadek i nieszczęście”. I poszedł do krzaków, okalających wzgórze, wymachiwał laską, jak gdyby się tam nagromadzili wszyscy nieprzyjaciele.
– Talent opisowy… – rzekł półgłosem redaktor. – No i cóż dalej… słyszeliście?
– Nie, nic więcej. Prócz tego lord przychodzi dzień w dzień za miasto na ów pagórek, rozgląda się, czy nie ma nikogo i zdejmuje kołnierz… – Redaktor przerwał mi (podobno ludzie dobrze wychowani nie przerywają w toku opowiadania).
– Czy nie fantazjujesz młodzieńcze?
– Nie rozumiem – odpowiedział Oswald.
– Pytam, czy nie ma w tym opowiadaniu zabarwienia osobistego…
– Nie kłamię nigdy – rzekł Oswald i powstał. Redaktor roześmiał się i zapewnił Oswalda, że nie chciał go obrazić, i że kłamstwo i fantazja to nie to samo.
Przeto Oswald mówił dalej:
– Schowaliśmy się kiedyś za wzgórze i widzieliśmy, jak zdjął kołnierz i rzucił w krzaki; potem wyjął czysty z kieszeni palta i włożył go. Gdy odszedł, podnieśliśmy ten kołnierz. Był papierowy.
– Dziękuję – rzekł redaktor i włożył rękę do kieszeni – wiadomości twoje są warte pięć szylingów. Oto je masz. A może, zanim pójdziecie do domu, obejrzycie drukarnię.
– O! tak.
Redaktor СКАЧАТЬ
19