MALARZ DUSZ. Отсутствует
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу MALARZ DUSZ - Отсутствует страница 8

Название: MALARZ DUSZ

Автор: Отсутствует

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Юмористическая проза

Серия:

isbn: 978-83-8215-103-9

isbn:

СКАЧАТЬ i być z wami – odpowiedział. – Co za różnica, kto pożyczy mi półtora tysiąca peset na wykup z wojska?

      Podpisali umowę o pożyczce przygotowaną przez adwokata don Manuela. Usiedli we trzech przy długim stole przeznaczonym dla znacznie większej liczby osób. Spotkanie się przedłużało: prawnik i mistrz wdali się w pogawędkę o swoich rodzinach i innych błahostkach, nie zwracając uwagi na Dalmaua. Adwokat trzymał umowę jak nic nieznaczący świstek. Wreszcie przerwali rozmowę, jakby nagle zdali sobie sprawę, ile zmarnowali już czasu. Prawnik przekartkował dokument, przytakując formułkom spisanym przez jego asystenta. „Prawidłowo. Zgodnie z ustaloną praktyką. Dobrze. Akuratnie”, powtarzał.

      – Masz szczęście, chłopcze, że trafił ci się tak hojny mistrz jak don Manuel – zwrócił się do Dalmaua i pokazał mu palcem, by podpisał dokument na dole strony.

      Dalmau miał spłacać po sto peset rocznie, plus odsetki; o tym dowiedział się dopiero w gabinecie adwokata. Mimo to nie miał ochoty czytać kilkustronicowej umowy. Przyniósł ją do podpisania matce – jako dziewiętnastolatek nadal był niepełnoletni – schował swoją kopię do teczki na dokumenty, a drugą odłożył dla mistrza. Co za różnica, co zostało w niej napisane? Pracował u don Manuela, który dobrze mu płacił, i to właśnie jemu był winien pieniądze.

      Jak miał więc skrytykować obraz namalowany przez człowieka, dzięki któremu nie siedział teraz w koszarach na drugim końcu Hiszpanii? Malowidło nie przypadło mu do gustu: było za ciemne, staroświeckie, nie budziło w nim żadnych uczuć. Ale nie mógł się do tego przyznać. Szukał słów, które nie byłyby do końca kłamstwem.

      – Ma się wrażenie, że słychać modlitwy, które wychodzą z ust tych dwóch kobiet – zawyrokował z powagą, cichym głosem, jakby nie chciał im przerywać.

      Usta don Manuela rozciągnęły się w rozanielonym uśmiechu; nie zdołały go ukryć nawet bokobrody i bujny wąs. Cały się napuszył.

      PO ZMIERZCHU DALMAU SZEDŁ rozkojarzony pośród tłumu przemieszczającego się ulicami dzielnicy Sant Antoni. Poprosił Paca, żeby przyszedł po niego, zanim się ściemni. Stary stróż z zadowoleniem przekręcił zawór w lampach oświetlających pracownię pogrążonego w pracy chłopaka.

      – Co się dzieje? – zaprotestował Dalmau, zły, że mu przerwano.

      Na widok dozorcy z uśmiechem rzucił fartuch na wieszak. Ruszył w stronę jadłodajni, w której pracowała Emma, przy ulicy Tamarit, niedaleko targowiska, pół godziny drogi od fabryki don Manuela. Niespiesznie zmierzał w kierunku morza. Czasami, kiedy nad Barceloną świeciło jeszcze słońce, zbaczał z trasy: szedł kawałek aleją Diagonal i schodził w stronę starówki Passeig de Gràcia albo Rambla de Catalunya, oglądając secesyjne kamienice i przechadzających się ulicami bogatych mieszczan. Ale po zmierzchu wolał atmosferę biedniejszych dzielnic, ciągły ruch, hałas dobiegający z warsztatów stolarskich i fabryk mebli. W odróżnieniu od Les Corts, leżącej na obrzeżach miasta, Sant Antoni tętniło życiem: pełno tu było krawców, rymarzy, fryzjerów, blacharzy, kapeluszników, kuśnierzy, lampiarzy, zakładów produkujących likiery i wódki, kuźni…

      Dzielnica Sant Antoni miała ściśle wytyczone granice administracyjne, jednak nieformalnie obejmowała rozległy teren pomiędzy resztkami murów obronnych, ulicą Ronda de Sant Antoni prowadzącą do rzeźni, placem Universitat i ulicą Cortes; zdaniem niektórych ciągnęła się aż do alei Paral·lel. Wchodziła w skład Eixample, jako że powstała już po zburzeniu murów, kiedy wreszcie można było zabudować otaczające je tereny.

      W odróżnieniu od Passeig de Gràcia, Rambla de Catalunya i odchodzących od nich ulic, gdzie próżni mieszczanie prześcigali się w budowaniu neoklasycznych, a potem secesyjnych kamienic, w Sant Antoni skupiły się przeróżne zakłady przemysłowe, duże i małe, przemieszane z nieciekawymi domami i niezabudowanymi działkami. Pierwotny projekt urbanisty Ildefonsa Cerdy zakładał przeznaczenie przestrzeni między budynkami na ogrody i tereny rekreacyjne, zajęły je jednak warsztaty i nędzne chałupy klecone wzdłuż bocznych uliczek.

      Roiło się tu od ludzi spokojnie załatwiających sprawunki, jakby nie obowiązywał stan wojenny, nad którego respektowaniem czuwało kilku żołnierzy leniwie snujących się po okolicy. Tramwaje, wozy ciągnione przez muły, taksówki, konie i rowery wymijały się niebezpiecznie, podnosząc kurz na niewybrukowanych ulicach. Krzyki, śmiechy i podniesione głosy mieszały się z tysiącami unoszących się w powietrzu zapachów: solonego mięsa, farby, wódki, octu, nawozu, tłuszczu, skór zwierzęcych, a także ze smrodem siarki czy azotu, tak mocnym, że niemal nie dało się oddychać… Dalmau poczuł, że wyostrzają mu się zmysły. Światło, kolory, ludzie, zapachy, hałasy, radość… Chciałby to wszystko namalować, tu, na miejscu, uchwycić tę chwilę, te wszystkie wrażenia i przenieść je na płótno, tak jak je postrzegał: jako iskry życia. Kiedy dotarł do Ca Bertrán – jadłodajni, w której pracowała Emma – znajdował się w dziwnym stanie, którego nie miał odwagi określić: ni to zadowolenia, ni to niepokoju.

      Lokal mieścił się w topornie skleconym parterowym budynku, z jednej strony wychodzącym na łąkę kończącą się murem fabryki mydeł. Pod sufitem wspartym z dwóch stron na kolumnach ciągnęły się trzy rzędy stołów. W środku zawsze panował tłok, bo można tu było tanio zjeść. Za trzydzieści centymów córki Bertrana serwowały klientom michy ciecierzycy z kawałkiem dorsza, a do tego chleb i wino. Za kilka centymów więcej można było dostać escudella i carn d’olla – rosół z makaronem, gotowanym mięsem i warzywami. Dalmau omiótł wzrokiem wypełnioną salę. Nie dostrzegł Emmy, zobaczył za to Bertrana, który pilnował interesu, stojąc nieruchomo w kącie. Chudy mężczyzna zadawał kłam wizerunkowi brzuchatego oberżysty. Uśmiechnął się do Dalmaua i ruchem brody wskazał mu kuchnię. Chłopak odpowiedział na powitanie i ruszył we wskazanym kierunku; cieszył się tu pewnymi względami, nie tylko dlatego, że był narzeczonym Emmy, ale też z powodu narysowanego węglem portretu żony i dwóch córek Bertrana, który ponoć wisiał na poczesnym miejscu w ich salonie.

      Wszedł do kuchni mieszczącej się na końcu lokalu. Jakiś czas temu Bertrán zamówił u niego kolejny portret – tym razem swój – który teraz wisiał nad drzwiami pomieszczenia, gdzie trzymano oraz liczono pieniądze i alkohole. Emmy nie było wśród kilku osób, które gorączkowo uwijały się przy garnkach. Wydawało się, że jest ich za mało, by obsłużyć tylu klientów. Gotowano na trzech czterofajerkowych kuchniach węglowych z czarnego żelaza; niemal wszystkie były zajęte przez żelazne patelnie, garnki i rondle. W jednym z rogów znajdowało się palenisko: na zakończonym hakiem łańcuchu wisiał wielki bulgoczący kocioł.

      – Jest na zewnątrz, myje naczynia – poinformowała jedna z córek Bertrana, przechodząc obok Dalmaua.

      – Nie stój tu jak słup! – skarciła go druga.

      – Poszedłbyś wreszcie do tej swojej narzeczonej, bo tylko przeszkadzasz – dodała rozkazującym tonem ich matka. W kuchni pracowała cała rodzina.

      Dalmau posłusznie wyszedł na tylne podwórze, gdzie trzymano węgiel i nieprzydatne rupiecie, z którymi Bertranowi żal było się rozstać. Zapadł zmierzch. Słońce zostawiło po sobie czerwoną poświatę, która ożywiła w chłopaku uczucia, jakich doświadczył w drodze do jadłodajni. Wydało mu się, że rozpoznaje Emmę w stojącej pod światło postaci, odwróconej plecami i pochylającej się nad górą piasku używanego do szorowania brudnych naczyń. Dwóch chłopaczków pomagało jej СКАЧАТЬ