MALARZ DUSZ. Отсутствует
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу MALARZ DUSZ - Отсутствует страница 5

Название: MALARZ DUSZ

Автор: Отсутствует

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Юмористическая проза

Серия:

isbn: 978-83-8215-103-9

isbn:

СКАЧАТЬ – zaprotestował Dalmau. – To opuszczone dzieciaki, nie można mieć im za złe, że podchodzą do życia z humorem.

      Dozorca zamilkł. Dalmau przeszedł pod ceramicznym szyldem z nazwą fabryki; próbował przyzwyczaić wzrok do blasku księżyca oświetlającego niezabudowane działki i ulice, na których nie postawiono jeszcze latarni. Wciągnął nosem rześkie nocne powietrze. Panowała napięta cisza, jakby wokół wciąż unosiły się krzyki strajkujących, którzy protestowali w ciągu dnia. Spojrzał w stronę morza, na którego tle odcinały się setki wysokich kominów. Barcelona była przemysłowym miastem pełnym fabryk, magazynów i warsztatów. Już w XIX wieku wykorzystywano tu maszyny parowe do prac, które gdzie indziej nadal wymagały siły ludzkich mięśni. Dzięki temu, a także za sprawą wpływów sąsiedniej Francji oraz atawistycznej przedsiębiorczości i zmysłu handlowego tutejszej ludności, stała się jednym z najbardziej postępowych miast Europy. Głównym działem gospodarki było włókiennictwo – w zakładach tekstylnych pracowała połowa barcelońskich robotników. Ważną rolę odgrywały także branże metalurgiczna, chemiczna i spożywcza, wzornictwo oraz przemysł drzewny, skórzany, obuwniczy i papierniczy. W półmilionowym mieście działały dziesiątki fabryk. Ale na uprzemysłowieniu korzystali głównie bogaci przedsiębiorcy i mieszczanie; sytuacja robotników przedstawiała się zupełnie inaczej. Pracowali po dziesięć, dwanaście godzin dziennie siedem dni w tygodniu za nędzne dniówki. W ciągu trzydziestu lat wynagrodzenia wzrosły o trzydzieści procent, a ceny żywności – o siedemdziesiąt. Ponadto narastało bezrobocie, noclegownie nie były w stanie pomieścić bezdomnych, a jadłodajnie dla ubogich wydawały tysiące posiłków dziennie. Dalmau pokręcił głową: Barcelona była bardzo okrutna dla tych, którzy przyczynili się do jej rozwoju kosztem życia i zdrowia, własnego i swoich rodzin i dzieci.

      W DOMU NIE ZASTAŁ ani Montserrat, ani Emmy. Pomyślał, że pewnie świętują swój sukces; może są na jakimś zebraniu i przygotowują plan akcji na następny dzień, radosne, uśmiechnięte. Zastanawiał się, czy nie pójść do jadłodajni przy targu Sant Antoni, uznał jednak, że nawet jeżeli nie będzie zamknięta z powodu strajku, i tak nie zastanie tam Emmy.

      Mieszkał z matką na pierwszym piętrze starego domu w samym sercu barcelońskiej starówki, przy wąskiej uliczce Bertrellans łączącej Canudę z Santa Anną, która wychodziła na kościół, obecnie w rozbudowie. Kamienica Salów nie różniła się od innych budynków stłoczonych w dzielnicach Sants, Gràcia, Sant Martí… Trzy, cztery piętra, ponure, wilgotne wnętrza, wąskie schody, brak kanalizacji, gazu i prądu, umieszczony na dachu zbiornik zaopatrujący w wodę wszystkich lokatorów. Na każdym piętrze znajdował się wspólny ustęp, a drzwi prowadziły do identycznych mieszkań: ciemny przedpokój, kuchnia połączona z jadalnią – często wychodząca na wewnętrzne patio – i dwa pokoje, w tym jeden bez okien.

      Dalmau zastał matkę w sypialni z oknem wychodzącym na ulicę – szyła przy marnej świeczce, która zamiast dawać światło, wydawała się pogłębiać mrok. Mechanicznie naciskała pedał maszyny, którą kupił jej u pana Escudera z ulicy Avinyó. Zapewne pracowała przez cały dzień, prawie trzynaście godzin.

      – Jak się matka czuje? – zapytał, całując ją w czoło.

      – Jak widzisz, synu – odpowiedziała.

      Przez chwilę patrzył, jak pracuje, po czym stanął za jej plecami i pogładził ją po przedramionach. Maszyna wprawiała w drżenie jej ręce; poruszały się, przesuwając materiał. Matka zacisnęła usta i wygięła je w słabym uśmiechu, nie odrywając wzroku od ściegu. W milczeniu wciskała pedał i przytrzymywała materiał. Tego dnia szyła białe kołnierzyki i mankiety doczepiane do męskich koszul; takie zlecenie otrzymała od pośrednika z domów towarowych. Doczepiane kołnierzyki i mankiety były najgorzej płatne – za dzień katorżniczej pracy dostawała około pesety. Bochenek chleba kosztował czterdzieści centymów. Pośrednik obiecał jej partię spodni, a może i rękawiczek, ale tego dnia mógł jej zaproponować jedynie kołnierzyki i mankiety do koszul bogaczy. Josefa – tak miała na imię matka Dalmaua – nie łudziła się, że chlebodawca dotrzyma słowa. Może gdyby pozwoliła mu się dotykać i obmacywać, sytuacja wyglądałaby inaczej. Nie, skarciła się w myślach. Za żadne skarby! Niektóre szwaczki klękały, żeby mu dogodzić, albo pochylały się, podwijając spódnicę i fartuch, i na wszystko mu pozwalały. Kobiety młodsze i ładniejsze od niej! Znała je, czasami słyszała, jak szeptem się kłócą: czyja dziś kolej? Zadowalał się jedną – nie był ogierem, szybko się podniecał i jeszcze szybciej kończył. Josefa nie oceniała ich. Nie żywiła do nich urazy. Miały dzieci i puste brzuchy.

      Westchnęła. Dalmau delikatnie ścisnął jej ręce. Mogła liczyć na pomoc syna. Inne kobiety patrzyły na nią z zazdrością i często szeptały na jej widok. Nie sprawiało jej to przyjemności: nie uważała się za lepszą. Uboga wdowa po robotniku anarchiście, który został niesłusznie skazany i zmarł na wygnaniu z powodu obrażeń doznanych wskutek tortur, stopniowo traciła wzrok i cierpiała na bronchit dziesiątkujący szwaczki, które godzinami siedziały bez ruchu przy maszynach, niedożywione i przemęczone, wdychając cuchnące wyziewy, podczas gdy ich kości przenikała wilgoć – wszystko po to, żeby zaopatrzyć bogatych mieszczan w białe mankiety i kołnierzyki. Jednakże Dalmau był cenionym pracownikiem i zarabiał niezłe pieniądze u „świętoszka od kafelków”, jak nazywały don Manuela Josefa, Montserrat i Emma. „Niech matka rzuci tę pracę”, nalegał często syn. Ale Josefa nie chciała być na jego utrzymaniu. Któregoś dnia Dalmau się ożeni, będzie miał własne potrzeby. Pomagał jej, i to bardzo, dzięki czemu nie musiała ulegać rozwiązłemu pośrednikowi. Pomagał też siostrze i starszemu bratu, Tomasowi, który poszedł w ślady ojca anarchisty: był idealistą o utopijnych libertariańskich poglądach. Mięsem armatnim.

      – A gdzie mała? – zapytał Dalmau, mając na myśli Montserrat. Jeszcze raz uścisnął matkę, po czym usiadł przy maszynie do szycia, na łóżku, które Josefa dzieliła z córką.

      – Licho wie! Pewnie przygotowuje jutrzejszą manifestację. Zajrzała do domu, żeby powiedzieć, że przewróciła tramwaj. – Dalmau skinął głową. – Za moich czasów tramwaje były zaprzężone w kilka koni. Trudno byłoby je przewrócić – zażartowała.

      – A wie matka, co z Emmą?

      – Tak. – Krótka, stanowcza odpowiedź go zaskoczyła. Josefa przybrała łagodniejszy ton. – Przyszła razem z twoją siostrą. Przyniosła garnek z jedzeniem. Jedno z twoich ulubionych dań – dodała, puszczając do syna oko. – Potem poszły dalej walczyć.

      Bacallà a la llauna. Dalmau rzeczywiście przepadał za tym daniem, a Emma potrafiła je przyrządzać. Należało wymoczyć suszonego dorsza w osolonej wodzie (ale nieprzesadnie, by zachował smak morza), obtoczyć go w mące i usmażyć, a następnie przelać oliwę do llauna – naczynia o wysokich bokach – i zrumienić na niej posiekany czosnek z dodatkiem czerwonej papryki w proszku, podlanej winem, żeby się nie spaliła i nie zgorzkniała, a po kilku minutach dodać rybę… Josefa podgrzała danie na wbudowanej w ścianę kuchni i przyniosła je do jadalni wraz z pieczywem i karafką czerwonego wina.

      Kiedy zjedli kolację, ulice wypełniły się głosami sąsiadów, którzy uciekali ze swoich nędznych nor, by poplotkować na świeżym powietrzu, przejść się, napić wina czy zapalić papierosa. Ale nawet teraz Dalmau nie zdołał namówić matki, żeby dała sobie spokój z szyciem.

      – Mam jeszcze mnóstwo roboty – tłumaczyła.

      „A kiedy СКАЧАТЬ