Название: Majorka w niebieskich migdałach
Автор: Anna Klara Majewska
Издательство: PDW
Жанр: Современные любовные романы
Серия: Rok na Majorce
isbn: 9788380321847
isbn:
– Aniołki! – Odwinęła mi róg obrusa, by z zachwytem zademonstrować anielską, niespieralną Guernicę.
– Zuperrrr! – warknął Michał jak rodowity Aryjczyk czystej krwi.
– Co ty ostatnio z tym niemieckim? – zainteresował się wreszcie mój mąż.
– Ich bin ein Berliner!
– Puknij się w głowę! – mówiłam do syna, ale jednocześnie dzieliłam się opłatkiem z matką, więc wyszło, jakbym to jej życzyła „puknij się w głowę”, co zresztą nie było takie niezgodne z prawdą, mimo że jeszcze nic nie wiedziałam…
Dziwne to: od lat dzieliliśmy się opłatkiem, ale bez słów, bez życzeń, jakby było oczywiste, że życzymy sobie jak najlepiej. Dziś nie wydało mi się to takie oczywiste… Marek podał mi swój opłatek do ułamania i uśmiechnął się czarująco; odpowiedziałam pięknym za nadobne i zaraz pożałowałam swej naduprzejmości, bo Oksanę obdarzył podobnym uśmiechem. Zaraz, zaraz, czy to aby nie było nielegalne, że caryca też dzieli się opłatkiem, choć to nie jej carskie, prawosławne święta? Grzesznica grzeszyła nawet przy wigilijnym stole, przy którym wciąż była mowa o naszych… raz wrogach, raz przyjaciołach, ale żeby ich nie mieć pod bokiem, musielibyśmy się wynieść na Madagaskar, bo nie na Majorkę, zniemczoną jak kradzione przez Hitlera słowiańskie blondaski.
– Wszyscy jesteśmy Niemcami! – Michaś zaryzykował dyskusyjną tezę. – A ten Tannenbaum to niby skąd? Niemiecka kultura. – Wskazał ozdobionego drapaka.
– Z pobliskiego placu, synku. – Ustawiałam go do pionu, jak umiałam, myśląc, że to raczej przykład na kompletny brak kultury wizualnej mego męża, choć nie powiem, po liftingu choinka była nawet do przyjęcia. – Prawdziwa polska choinka, koksem pędzona!
– Koksem?! – Michaś wyraźnie zastrzygł uszami.
– Chcę moje kluski, z keczupem! – ogłosiła Julka koszmarnym, płaczliwym tonem, za jaki chętnie zdzieliłabym ją ością leżącą już na talerzu doktor Dziubak-Kalińskiej.
Bo, od słowa do słowa – jednak jedliśmy, trochę na dziko, nie po kolei, co kto tam sobie wziął, na zimno i na ciepło, ponieważ caryca zreflektowała się i w zamian za zaproszenie do stołu raz i drugi podniosła opięte cztery litery, by łaskawie przynieść z kuchni to, co się grzało. Moją matkę najbardziej jednak obchodziło wino.
– Jak sądzicie, czy mszalne ma mniej kalorii? – Poprawiała na brzuchu spódnicę, której prawie nie było, i raz po raz sięgała po dopełniany przez Marka kieliszek.
– Nie sądzę, a procentowo na pewno mocniejsze, inaczej nie opowiadaliby w kościołach tylu głupstw – wypsnęło mi się, choć mąż spojrzał na mnie błagalnie, a zarazem ostrzegawczo.
Fakt, oboje wiedzieliśmy, czym pachnie taka opinia, i nie był to zapach majowego bzu. A jednak, o dziwo, pani doktor, teraz nieoczekiwanie dzidzipudło od zwierzątek, a przy okazji moja matka, nie podjęła tematu.
– Pyszny śledzik. – Wolałam dmuchać na zimne i wskazałam dość freestylowo posiekaną cebulę z dodatkiem czegoś à la matias.
– No, sorry, Mutti, wiesz, że ryb nie jadam!
– Dziecko, wiesz, ile ten śledź ma kalorii?! – zawołała do mnie skonfundowana rodzicielka, wychylając kolejny toast bez toastu, całkiem jakby ktoś puścił od tyłu biblijny film i Pan Jezus zamieniał jej to wino znowu w wodę.
– I jeszcze ta śmietana! – Marek aż się wzdrygnął. – Nabiału to w ogóle nie powinno się jeść!
– U nas, w Ukrainie, to jemy biełuju bułku s masłom i s ikrom… – wtrąciła się Oksana.
No proszę, jakie carskie zachcianki!
– Kawior? Czyżby? A ja czytałam, że jecie sałatkę z kartofli i z boczku, zmieszaną z majonezem… – dodałam, mając w pamięci misternie pokrojoną wiedeńską Kartoffelsalad.
Marek przerwał mi dyskretnym kopnięciem pod stołem i zaproponował rozdanie prezentów.
– Tak, tak! – Julka już biegła pod drapak, zwany czasem „tannebaumem”, i nie było siły, aby ją zatrzymać.
Z mojego umundurowanego syna też wyszło dziecko i rzucił się pod drzewko za siostrą. Po chwili oboje wylecieli z salonu uskrzydleni, ona z lalką wielkości pomnika papieża (wyfruwając, ciągnęła ją po podłodze), on z nowym laptopem. Dopóki umiemy uszczęśliwić nasze dzieci, sami jesteśmy młodzi i szczęśliwi. Ładnie brzmi, co? I osobiście wymyśliłam, wcale nie spisałam z Paula Coelha.
Niestety, gdy zachwycona progenitura opuściła pokój, nie poczułam się ani trochę szczęśliwa. Mało tego, poczułam się stara, ba, nawet starsza od mojej matki, która z dziwnym błyskiem w oczach wysunęła spod siebie niewielki, płaski pakunek. Nie widziałam go, bo był w kolorze skóry, jaką obite są krzesła. Dlaczego przez cały wieczór na nim siedziała, zamiast położyć po ludzku pod choinką? Wobec bomby, jaką nam zasunęła, odpowiedź na to pytanie była kompletnie nieważna…
– Mam dla was coś małego… ale i dużego – zaczęła, jak nie ona. – Dla was obojga!
Ucieszyłam się, choć jeszcze nie z prezentu, ale z tego, że najnormalniej w świecie zignorowała siedzącą obok Oksanę, aż ta poczuła się jak trzeba, znaczy głupio, i w niemal niewidoczny sposób usiłowała nas opuścić.
– Zostań! – poprosił ją mój mąż.
– Ciasto i kofie ja prigotuju.
I już jej nie było, za to w ręku matki pojawiła się długo i powoli wyjmowana z papieru książka.
Książka? Nie wyglądała na kolejny album o pieskach, kotkach, chomikach czy angorskich świnkach morskich. O świnkach, biedaczkach zmutowanych wbrew sobie chyba z pudlami podłączonymi do prądu, by prezentować się jak Oksana porwana do music-hallu, dostaliśmy w zeszłym roku. Nie, matka położyła na stół najzwyczajniejszy poradnik, w dodatku dla bab, więc nie dla nas obojga. GDY PANI NIE MA W DOMU – odczytałam beznamiętnie tytuł. Cóż za faux pas! Nie dosyć, że pewnie chce mi znów wytknąć, co robię źle, bo zapewne chodzi o jakąś perfekcyjną nad-Małgorzatę Rozenek, która sprząta, pierze i gotuje, wcale nie będąc przy tym obecna, to jeszcze nic nie kupiła Markowi, stare skąpiradło!
– Poradnik? – wypuściłam długo a powoli wciągane nosem, perfekcyjnie przez całą rodzinę zatrute powietrze.
Matka zrobiła to samo, jakby mnie przedrzeźniała. I jeszcze cmoknęła!
– Niezupełnie – wykrztusiła wreszcie.
– KALINA CHWOST? – Marek łypnął na stół z okładką, a potem na mnie. – A ty… nie miałaś wczoraj tej książki w sypialni?
– Miałam, ale inną… Dotyk masażysty! Okazał się…
– Dotyk? – ożywiła się matka, dolewając sobie winka.
– Tak СКАЧАТЬ