Majorka w niebieskich migdałach. Anna Klara Majewska
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Majorka w niebieskich migdałach - Anna Klara Majewska страница 7

Название: Majorka w niebieskich migdałach

Автор: Anna Klara Majewska

Издательство: PDW

Жанр: Современные любовные романы

Серия: Rok na Majorce

isbn: 9788380321847

isbn:

СКАЧАТЬ doradą, a nie jakimś marynowanym w cebuli śledziem. TAM, gdzie zostało moje serce i, co tu dużo gadać, niezły kawałek wątroby. Od razu pomyślałam o tej znajomo pękatej butelce schowanej za słoikami z radioaktywnymi przetworami, które Oksana zwozi od swoich dziadków spod Doniecka.

      Na jej dnie powinny być jeszcze dwa łyki Angel d’Or, cudownego leku na wszystkie smutki, mojego ulubionego pomarańczowego likieru z Majorki.

      CARYCA

      Likieru nie było, pewnie mole spożywcze wypiły. Trudno, jakoś dałam radę na trzeźwo przejąć kontrolę nad moim życiem, ze szczególnym uwzględnieniem życia rodzinnego. Stół nawet przypominał coś odświętnego – dzięki temu, że Julka starannie posypała go moim brokatem do nóg, nieużywanym od czasów narzeczeńskich. Wreszcie się na coś przydał.

      Oksana zniknęła z powierzchni ziemi na co najmniej trzy kwadranse, bo mniej więcej tyle zajmowała jej dekoracja twarzy w stylu wschodnioeuropejskiego kabuki. Zupełnie niepotrzebnie, przecież od tego ładniejsza nie będzie, prawda, lustereczko?

      Tak, nie była najpiękniejsza na świecie, ale była… hmm… młoda. Miała dwadzieścia pięć lat i idealną gęstość na owalu, której, niechętnie przyznam, zaczynałam jej zazdrościć. Miała też nabite, jędrne ciało, podczas gdy moje w niekorzystnym świetle przypominało nadmuchiwanego hipopotama, z którego uszło trochę powietrza. Siedziała w tej łazience i podśpiewywała, a przez drzwi sączył się słodki, jak moje nigdy nieupieczone pierniczki, zapach Czaru Moskwy. Ja będę awangardowo pachnieć wszystkim, co kuchnia wyda, a ust nie umaluję, bo to zwraca uwagę na chomiczki, które ostatnio skutecznie psuły mi humor, gdy patrzyłam na swoje odbicie. Chyba już czas zastosować rewolucyjną metodę znajomej intelektualistki, profesor nowojorskiej Columbii, która dwadzieścia lat temu postanowiła przestać oglądać się w lustrze. Teraz, dobiegając sześćdziesiątki, była szczęśliwą kobietą. „Ja po prostu nie wiem, jak wyglądam, więc wydaje mi się, że jestem młoda” – tłumaczyła. Ja tymczasem dobrze wiedziałam, że wyglądam jak aksamitny worek na kartofle, gdyż zmieniłam swoją codzienną lejbę na wersję wieczorową. Ale nie szata zdobi człowieka, prawda?

      Może niekoniecznie prawda, pomyślałam, gdy z łazienki wyszły trzy kolekcje sieciówek założone na jeden manekin i pół perfumerii w jednym. Dawało po oczach jak ledowa iluminacja sąsiada z vis-à-vis. Gdzież to się nasza blogerka modowa wybiera? Na dyskotekę pod Kiszyniowem?

      – Wyglądasz jak klólewna! – Julka, zachwycona tym jarmarkiem, pewną ręką wbiła sztylet w moje nieumalowane serce.

      Natychmiast odesłałam Oksanę do kuchni, a Julkę na taras, by wypatrywała pierwszej gwiazdki. No, prawie na taras, bo tam było minus pięć. Stanęła w oknie, przyklejając swój zadarty nosek do szyby.

      – Pięknie się prezentujesz! – usłyszałam dziwnie podniecony głos Marka, płynący bynajmniej nie w moją stronę, bo wyraźnie do kuchni. – Wyglądasz jak jakaś… caryca!

      Taaak, to z pewnością nie było do mnie… Nie ja śmieję się perlistym, zadowolonym, pustym śmiechem. Przez moment chciałam tam wbiec i w jakimś atawistycznym odruchu zedrzeć z niej to, co na sobie powiesiła, i powiesić w zamian wszystkie zdechłe psy, jakie właśnie rozwarczały się w mojej głowie, ale weszłam spokojnie, jak dama, jak gdyby nigdy nic i… Ujrzałam nie tylko carycę, zobaczyłam supereleganckiego ambasadora jakiegoś zachodniego kraju, składającego carskiej monarchini listy uwierzytelniające. Marek, gotowy do Wigilii niczym Clooney w jakimś bożonarodzeniowym kiczu o pięknych i bogatych, stał w dżinsach, nowych mokasynach i białej koszuli pod nową, nieznaną mi, seksownie taliowaną marynarką. Że ambasador nie włożyłby dżinsów? Cóż, caryca też nie przyjmowałaby listów na środku kuchni upieprzonej, czym się da, jak po ataku furii jakiegoś Makłowicza. Co do mnie, żadnej furii nie dostałam, niegotowa i spocona, poczułam się mała, zbędna i brzydsza niż zarodek na plakatach antyaborcyjnych.

      – Posprzątajcie tu – wypowiedziałam najspokojniej z akcentem na „ajcie”, traktując oboje, jak na to zasłużyli. – Zaraz pewnie będzie matka! – rzuciłam jeszcze i powoli, byle nie pokazać, jak szybko urosła we mnie gula, odwróciłam się, by wysprzątać samą siebie.

      Zaraz będę wielka, niezbędna i piękniejsza niż „blue hour”, najpiękniejsza godzina na Majorce, gdy czarowny dzień powoli zmienia się w niebiańskoniebieski, rozkoszny wieczór! Zaraz będę wielka, niezbędna i piękniejsza niż… powtarzałam sobie przez cały kwadrans w łazience, robiąc się na bóstwo w ekspresowym tempie, o co najłatwiej w nerwowej, gulowej sytuacji. Oblukana przed chwilą stylizacja à la kurewska caryca wymogła na mnie najdyskretniejszą elegancję: mój makijaż też był blue hour.

      Gdy wkroczyłam do salonu, a „wkroczenie” idealnie odpowiadało celowo dystyngowanemu krokowi, okazało się, że moje łazienkowe, wielkopańskie poparskiwania: „Jeśli już przyszli, niech siedzą i czekają!”, były jednak przedwczesne. Wciąż nikogo nie było, Julka nadal stała przy drzwiach tarasu z przyklejonym do szyby nosem, a z kuchni dobiegał chichot i szczebiot; proszę, jak wesolutko sobie dalej sprzątali! Zaraz wam jednak popsuję humorki, pomyślałam, szukając w zwojach mózgowych paru słów, tnących jak wszystkie indiańskie noże do skalpowania razem wzięte. Marek z Oksaną mieli jednak więcej szczęścia niż rozumu, bo nagle Julka postukała w szybę i krzyknęła:

      – Jest! Jest! Zobacz, mamo, pierwsza gwiazdka!

      Julka otworzyła z impetem balkonowe drzwi wprost na mróz.

      – Zamknij, kochanie! Bo się przezię… – Podbiegłam do niej, lecz zamiast zamknąć te drzwi, otworzyłam je jeszcze szerzej.

      Z tym widokiem nie można się było przeziębić. Powietrze zrobiło się gorące niczym w majorkańskim sierpniu. Wręcz mnie sparzyło, gdy ujrzałam… Gwiazdka? Jaka gwiazdka? To była gwiazda, a właściwie dwie. Nie dwie, zobaczyłam trzy gwiazdy! Pierwszą była oczywiście moja matka, doktor weterynarii Krystyna Dziubak-Kalińska, w jakimś nieprawdopodobnym futrze, chyba z niewyleczonych małpiatek andaluzyjskich, jeśli takie są. Drugą – mój syn Michałek. Michałek? Raczej niemal dorosły Michał, osobliwie groźny i jakiś zwalisty, w czymś między mundurem komandora a bluzą konduktora, w każdym razie military. Trzecia z gwiazd wyglądała jak wielki, przewrócony termos, w którym matka zawsze przywoziła na Wigilię swego idealnego karpia. Teraz zmieściłaby tam całą hodowlę, bo gigatermos był wspaniałym, czerwonym bolidem i tylko czekałam, że wyskoczy zeń jeszcze nasz arcymistrz Kubica, w ramach obcego przy stole. Nie wyskoczył, za to ja wyskoczyłam z siebie, by jak najszybciej zamknąć okno, nim rozłożymy się z Julką na wszystkie grypy świata, w tym grypę ptasią i tę roznoszoną przez niewyleczone małpiatki. Trudno, bym w tej sytuacji zachowała dystyngowany krok, i obie, jak na komendę, popędziłyśmy do drzwi, w których już stał Marek, na szczęście bez Oksany; cóż za przyzwoitość, no naprawdę…

      – Mamo, widziałaś to cudo? – Michaś rzucił się na mnie z bolidowym skowytem zamiast przywitania.

      – Plawie jak Balbi, tylko Balbi ma lóżowe, a babcia czelwone! – krzyknęła moja zachwycona córka.

      – „Prawie” nie czyni żadnej różnicy. – Westchnęłam, podprogowo nawiązując do megapopularnej reklamy piwa, bo to tak właśnie działa.

      – Marek, widziałeś? – Mój dziwnie umundurowany syn wskazał ręką ścianę, za którą na ulicy stał boski samochód.

      – Nie widział, bo dopiero co go odebrałam – odparła matka, stając do mnie tyłem i niemal kładąc СКАЧАТЬ