Komando śmierci. Janusz Szostak
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Komando śmierci - Janusz Szostak страница 4

Название: Komando śmierci

Автор: Janusz Szostak

Издательство: PDW

Жанр: Биографии и Мемуары

Серия:

isbn: 9788366252028

isbn:

СКАЧАТЬ Rozmowa z Markiem Dyjaszem, byłym szefem Wydziału Zabójstw Komendy Stołecznej Policji

      – Kierując Wydziałem Zabójstw Komendy Stołecznej Policji, miał pan do czynienia z niezliczoną ilością zabójstw. Zapewne w znacznym stopniu normę wyrabiały grupy przestępcze. Sam doskonale pamiętam, że na przełomie wieków w Warszawie trup słał się gęsto.

      – W czasie osławionej wojny „Pruszkowa” z „Wołominem” bywało i tak, że jednego dnia w Warszawie ginęło po kilka osób. Nawet pięć, sześć. Zdarzało się, że jeździliśmy od trupa do trupa. Było jednak i tak, że nie dochodziło do żadnego zdarzenia przez cztery dni. Nie było nawet zabójstwa z kręgu rodzinnego czy meliniarskiego, jak to nazywaliśmy. A piątego dnia – kilka zabójstw od samego świtu. Takie prawo serii. Jak od rana zaczęli się eliminować na terenie Warszawy, to kończyli wieczorem.

      Pamiętam, gdy jednego dnia zastrzelili 18-latka w zakładzie fryzjerskim na Łabiszyńskiej. Jak się okazało, bandyci pomylili się. Chłopak był łudząco podobny do ochroniarza Andrzeja G., pseudonim „Junior”. Zresztą godzinę później dorwali i zastrzelili „Juniora” w przejściu podziemnym koło hotelu Marriott. Za dwie godziny był kolejny zastrzelony, tym razem na Mokotowie. Taki sobie rajd zrobili. Takie dni zdarzały się często. Jedni eliminowali drugich, ta wojna nie dotyczyła tylko „Pruszkowa” i „Wołomina”.

      Likwidowanie przeciwników i walka o przejęcie rynku były na porządku dziennym. Warszawa zaczęła się robić zbyt ciasna dla tylu grup przestępczych. Mokotowscy mścili się na swoich wrogach, markowscy na swoich, a nowodworscy likwidowali własnych konkurentów. Walka gangów była dość dobrze widoczna pod koniec lat 90. Zakończyło się to, czy też lekko przycichło, około 2003 roku.

      Kiedyś to całe towarzystwo trzymali w ryzach starzy z „Pruszkowa” i „Wołomina”. Wówczas te mniejsze grupy dla nich pracowały. Mokotowscy, żoliborscy czy ci z Targówka – oni biegali dla jednych czy drugich. Później sami wyczuli interes i zaczęli mocno w to wchodzić, przejmowali określone tereny, strefy wpływów. A na to „Pruszków” i „Wołomin” nie mogły sobie pozwolić.

      – Jednak na dobre to rozszarpywanie Warszawy nastąpiło od upadku „Pruszkowa”.

      – Wtedy zaczęła się wolna amerykanka, każdy chciał wyeliminować każdego, bo szło o grubą kasę. Mokotowscy i żoliborscy przyjęli taktykę usunięcia się w cień. Policja zajęła się eliminacją „Wołomina” czy „Pruszkowa”, a o nich zapomniano. Jednak nie do końca tak było, bo zawsze mieliśmy jakiś odprysk, informację, która dotyczyła też tych grup. Tylko wtedy one nie miały jeszcze większego znaczenia, żeby mówić o przestępczości zorganizowanej. Bardziej zależało nam na wyeliminowaniu tych dwóch dużych organizacji przestępczych – wołomińskiej i pruszkowskiej. Tamtych zostawiliśmy sobie na deser.

      – Niektórzy twierdzą, że to był błąd. Ponieważ gangsterzy pruszkowscy i wołomińscy byli w miarę przewidywalni. W ich miejsce pojawili się całkiem nieobliczalni bandyci, choćby z gangu „Mutantów”, obcinacze palców, nowodworscy czy gang „Zwierzaka” z Modlina.

      – Punkty widzenia są różne. Jedni mówią, że przyjęta wówczas taktyka dała skutek pozytywny. Ale inni uważają, że można było to wszystko skomasować i złapać sto srok za ogon. W tym czasie te drobne grupy nie stanowiły aż tak dużego zagrożenia. Wielu członków tych gangów działało na rzecz „Pruszkowa” czy „Wołomina”. Części z nich do tej pory nie odnaleziono. Figurują jako zaginieni poszukiwani, a ja jestem pewien, że oni po prostu nie żyją. „Pruszków” i „Wołomin” też potrafiły być brutalne. Eliminowano niewygodnych ludzi, a w środowisko szła fama: „Jeśli będziecie podskakiwać albo nie będziecie lojalni, skończycie tak samo”.

      Czy policja popełniła błąd, że zajęła się tylko dwoma dużymi grupami? Pamiętajmy o jednym: żeby był skutek, zawsze eliminuje się najpierw najsilniejszych, odcina się głowę. Gdybyśmy chcieli zacząć walkę z gangami od dołu, to jeszcze długo byśmy z nimi walczyli. Lepiej mieć zatrzymanego jednego czy dwóch z wierzchołka grupy niż 15 żołnierzy. Bo to nie dałoby efektu, nie byłoby przełożenia. Niektórym z nich wydawało się, że wszystko im wolno. Później okazało, że jednak nie byli bezkarni.

      W tamtym czasie bardzo nam pomogła ustawa o świadku koronnym, to był nasz sprzymierzeniec. Dostaliśmy narzędzie i temat do rozmowy z każdym z nich. Obecnie ustawa o świadku koronnym zdewaluowała się. Nawet nie wiem, czy przez ostatnie dwa, trzy lata pozyskano jakiegoś świadka koronnego. W każdym razie głośno się o tym nie mówi. Ale współcześni gangsterzy przebranżawiają się w przestępców gospodarczych, a tam w ogóle nie zdarzył się żaden świadek koronny. Chyba że o czymś nie wiem. Świadek koronny w pewnym momencie zrobił dobrą robotę, ale teraz jest już kulą u nogi.

      – Szczególnie mali świadkowie koronni, którzy w wielu przypadkach fantazjują, wymyślają jakieś historie lub własnymi czynami obciążają innych, by ratować siebie.

      – Dużo było takich, którzy mówili, że mają istotną wiedzę, jednak było w tym wiele konfabulacji. Zawsze sprawdzaliśmy takie informacje u dwóch lub nawet trzech źródeł. Często się okazywało, że były one wyssane z palca lub pochodziły z podsłuchanych rozmów – przy wódce lub narkotykach – i nie miały żadnej wartości procesowej. Prokurator nawet o tym nie chciał słyszeć, no i słusznie.

      – Gang obcinaczy palców został właściwie zlikwidowany głównie dzięki małym świadkom koronnym, tak zwanym sześćdziesiątkom. Kilku członków grupy obciąża w różnym stopniu pozostałych, siebie wybielając. Choć ich dawni koledzy twierdzą, że przypisują im własne zbrodnie.

      – Pamiętajmy, że dzięki kilku świadkom zawsze łatwiej zweryfikować fakty. Wzrasta wtedy wartość procesowa, zwłaszcza dla sądu. Dla prokuratury i policji także jest to materiał. Ale trzeba jeszcze do zeznań świadków koronnych przekonać sąd. Im więcej świadków koronnych czy małych świadków koronnych, tym łatwiej rozbić solidarność grupy.

      Mówiło się też o szerokim zastosowaniu w walce z przestępczością zorganizowaną tak zwanych agentów pod przykryciem, czyli policjantów, którzy weszli w tę procedurę. Uważam, że nie do końca się to sprawdziło. Szkoda mi tych ludzi. Zrobili dobrą robotę, a gdzieś tam po drodze się zgubili.

      – Niektórzy trafili nawet do więzienia.

      – No właśnie.

      – Spośród grup przestępczych, jakie działały w Warszawie, która – według pana – była najgroźniejsza, która miała na sumieniu najwięcej ludzkich istnień?

      – Nie chciałbym tworzyć rankingu. Miałem do czynienia m.in. z grupami pruszkowską, wołomińską i nowodworską. Każda z tych grup – i inne także – ma swoją historię. Moim zdaniem, wszystkie wzorowały się na amerykańskich doświadczeniach. Osławione są „Pruszków” i „Wołomin”. Niektórzy twierdzą, że bardziej zdesperowani i groźni byli wołomińscy, z kolei inni – że pruszkowscy. Przez pewien czas zaczął się wybijać „Nowy Dwór”. Tam do grupy przystąpili tacy, którzy bardzo chcieli się przebić i pokazać swoją siłę – i faktycznie ją pokazali. Potem dobił do nich „Mokotów”. Z tego, co wiem, mocno handlowali narkotykami. A gdy były narkotyki, to od razu poleciały głowy.

      Jedni mówią, że najbrutalniejszy był „Pruszków”, drudzy – że „Wołomin”. W tej kwestii postawiłbym jednak na „Pruszków”. СКАЧАТЬ