Świat Stali. B.V. Larson
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Świat Stali - B.V. Larson страница 3

Название: Świat Stali

Автор: B.V. Larson

Издательство: OSDW Azymut

Жанр: Космическая фантастика

Серия: Legion Nieśmiertelnych

isbn: 978-83-66375-24-6

isbn:

СКАЧАТЬ swój etat, ale jej praca była lepiej płatna. Przez trzy miesiące próbowali jakoś to wszystko odwlec, ale w końcu dopad­ły nas rachunki. W skrócie: lato dobiegało końca, ale nie wrócę na uczelnię, żeby zacząć nowy semestr.

      Mój umysł zupełnie tego nie ogarniał. Przez całe życie to ja się opieprzałem, a rodzice próbowali mnie chronić przed konsekwencjami. Teraz już nie ­mogli sobie na to pozwolić. Nie miałem grosza przy duszy, a bez ich podpisów i dobrej zdolności kredytowej ukończenie college’u było kompletnie nierealne. Uzyskanie dyplomu wymagałoby wyłożenia co najmniej miliona kredytów, a do takiej sumy brakowało mi jakieś dziewięćset dziewięćdziesiąt dziewięć tysięcy.

      Minął tydzień i sprawy przybrały jeszcze gorszy obrót. W czwartek nasza rodzina została wyeksmitowana z lokalu. To był ciężki dzień. Nowe mieszkanie, które dostaliśmy z przydziału, okazało się ciasną kawalerką z obłażącymi ścianami i spękaną betonową podłogą.

      Czasami może i bywałem trochę ociężały, ale to akurat zrozumiałem jasno i wyraźnie: najwyższy czas wyfrunąć z gniazda.

      Urodziłem się w ostatni dzień 2099 roku. Lekarze wywoływali poród w noc sylwestrową – byłem przedwcześnie złożonym jajeczkiem, które miało zapewnić moim rodzicom ulgę podatkową. W miarę dorastania przeistoczyłem się w typowego męskiego osobnika swojego pokolenia. Od zawsze nie cierpiałem szkoły. Całą energię poświęcałem nie na naukę, lecz uganianie się za dziewczynami albo piłką do kosza. Większość życia spędziłem podpięty do sieci i nie miałem zielonego pojęcia, co zrobić ze swoją przyszłością.

      To wszystko zmieniło się tego dnia, gdy zdecydowałem się odwiedzić Izbę Werbunkową. Od lat bawiłem się grami o legionach i, jak każdy dzieciak, we własnym mniemaniu byłem gotowy na prawdziwą walkę.

      Dla każdego pełnoletniego Ziemianina Izba Werbunkowa była czymś na kształt legendy. W szkole średniej koledzy rozprawiali o Izbie tonem pełnym brawury i nonszalancji. Każdy był przekonany, że przeszedłby kwalifikacje, żeby dołączyć do najlepszych z najlepszych. Dzieciaki ze szkoły zarzekały się, że mogą trafić do każdego z kosmicznych legionów, jaki im się przyśni – jeśli tylko im się zechce.

      Wszyscy przechwalali się, że dołączą do Żelaznych Orłów, Germaniki czy nawet Victrix. Te owiane sławą oddziały miały wręcz błagać nas o podpisanie kon­traktu.

      W ostatniej klasie rozmowa robiła się nieco poważniejsza, mniej było lekceważenia i przechwałek. Większość z nas nadal nie przyznawała się, że nie mamy dość jaj, żeby dołączyć do któregoś z legionów. Zamiast tego zaczynaliśmy zachwalać nasze plany budowania kariery w księgowości, biotechnologii albo – najczęściej – świet­laną przyszłość, jaka czekała nas w bliżej nieokreślonym biznesie. Nie wyruszaliśmy w kosmos, bo szkoda na to zachodu. Wcale nie było tam tak wspaniale, a tak po prawdzie, nawet nie mieliśmy ochoty lecieć.

      Po ukończeniu szkoły średniej następowało nieuchronne zderzenie z rzeczywistością. Przeważająca część młodzieży z całego świata wracała do swoich dziecięcych pokoi, by uświadomić sobie, że jest biedna i pozbawiona perspektyw na pracę. Z czasem znajdowaliśmy jakąś marną fuchę albo udawało się nam przeczołgać przez studia na uczelni, a niektórzy lądowali na bruku, wykopani z domów. Prawda jest taka, że ostatnio bardzo trudno było o sensowne zajęcie. Przeciętny absolwent szkoły średniej wkraczał w życie z bagażem w postaci przeszło miliona kredytów długu. Z takim stanem konta tylko wybrańcy ­mogli pozwolić sobie na college.

      Ja należałem do tych nielicznych szczęśliwców, którzy mieli szansę uczęszczać na miejscową uczelnię. Rzecz jasna, zupełnie tego nie doceniałem. Traktowałem to jako swojego rodzaju unik, sposób, żeby rodzice przestali się mnie czepiać. Moje oceny w szkole średniej były słabe, ale udało mi się ją skończyć dzięki postawie rodziców, którzy nigdy nie pozwolili mi zgnuśnieć do reszty, zamkniętemu w pętli całodziennej gry w koszykówkę i całonocnych sesji przy komputerze. Ich wspaniałomyślna dyscyplina rozciągała się również na mój college, dzięki czemu zaliczyłem trzy pierwsze lata.

      Byłem na dobrej drodze ku dyplomowi z informatyki, jadąc na trójkach i czwórkach z niezbyt imponującą średnią, kiedy trafił do nas ten niespodziewany mail. Ale teraz to już historia.

      Żegnając się ze mną, tata powiedział jedno:

      – Tylko nie wyląduj na permach, synu.

      „Permy” i „permazgon” to slangowe określenia na „permanentną śmierć” – tak oficjalnie nazywano stan, którego chciałby uniknąć każdy wojak we wszechświecie. Chociaż nasza medycyna i techniki rekonstrukcyjne były o niebo lepsze niż kiedyś, usterka albo inny ekstremalny przypadek mogły sprawić, że człowiek umierał naprawdę – i na zawsze.

      Westchnąłem i przewróciłem oczami.

      – Nic mi nie będzie. Z tego, co słyszę, coś takiego nie zdarza się prawie nigdy.

      Odpowiedział mi stanowczym spojrzeniem.

      – Plotki i reportaże lubią kłamać. Po prostu uważaj na siebie.

      – No pewnie – powiedziałem i przytuliłem ich ostatni raz na pożegnanie. – Nie martwcie się.

      Sprzedałem moją maszynę do gier i oddałem rodzicom pieniądze, żeby choć trochę zrekompensować im cały ten bajzel, który ściągałem na ich głowy przez ostatnie dwadzieścia lat. W końcu wybrałem się koleją powietrzną do olbrzymiej Izby Werbunkowej w Newark.

      Rodzice opowiadali mi, że w czasach ich młodości Newark nie należało do najprzyjemniejszych miast na północnym wschodzie Stanów. Po wyjściu z pociągu musiałem stwierdzić, że od tamtej pory sytuacja raczej nie uległa poprawie. Po ulicach przemykały targane wiatrem kłęby śmieci. Wszyscy ludzie, których mijałem po drodze, spoglądali na mnie nieprzychylnym wzrokiem. Kryła się w nim jakby bezinteresowna nienawiść, tyleż do mnie, co do własnego losu.

      Na szczęście nie wyglądałem na mięczaka, więc nikt nie próbował ze mną zaczynać, a od celu dzieliło mnie raptem kilka przecznic.

      Tablice kierujące mnie w stronę Izby Werbunkowej pozostawiały niezatarte wrażenie. Były pełne krzykliwych kolorów oraz półnagich męskich i damskich postaci w zapraszających pozach. Zobaczyłem błyskające karabinki laserowe, padające trupem potwory, a potem jeszcze więcej uroczych ludzi przemieszanych z tematycznymi zdjęciami gwiazd, mgławic i pokrytych zielenią planet.

      Może i jestem młody, ale dobrze wiem, kiedy próbują mi coś wcisnąć. Zauważyłem, że okoliczni mieszkańcy też nie dawali się nabrać. Rzadko unosili wzrok, by spojrzeć na te olbrzymie, odpicowane hologramy.

      W końcu wziąłem głęboki oddech, mocno ścisnąłem uchwyt sportowej torby i przyłożyłem dłoń do panelu przy drzwiach Izby.

      Po ­chwili z upaćkanego, spękanego ekranu wyłoniła się moja podobizna. Zaraz potem ukazały się moje podstawowe dane.

      James McGill, włosy piaskowy blond, oczy niebieskie. Dwadzieścia dwa lata i dokładnie dwa metry wzrostu.

      W przeciwieństwie do większości kolegów nie dźwigałem zbędnych kilogramów. Zawdzięczałem to bardziej dobrym genom i koszykówce niż jakiejś szczególnej wstrzemięźliwości СКАЧАТЬ