Krzyk do nieba. Mons Kallentoft
Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Krzyk do nieba - Mons Kallentoft страница 11

Название: Krzyk do nieba

Автор: Mons Kallentoft

Издательство: PDW

Жанр: Современные детективы

Серия: Kryminał

isbn: 9788381887205

isbn:

СКАЧАТЬ patrzy na Zekego. Opo­wieść Anders­sona brzmi sen­sow­nie. Pasuje do chro­no­lo­gii zda­rzeń.

      Fanny naj­wy­raź­niej posa­dziła chłopca w samo­cho­dzie i odje­chała wcze­śniej niż jej mąż. Chło­piec zasnął, przez co zapo­mniała, że ma go ze sobą w aucie, i poje­chała do pracy zamiast do żłobka. Kiedy zamy­kała samo­chód, nie zauwa­żyła, że sie­dzi w fote­liku na tyl­nym sie­dze­niu.

      Podobne rze­czy już się zda­rzały.

      – Prze­szła wypa­le­nie zawo­dowe – mówi Malin. – Miała luki w pamięci. Czy do cze­goś takiego mogło dojść tym razem?

      – Bar­dzo jej się popra­wiło. Ale oczy­wi­ście, to mogło być to.

      – Jak daleko jest od pań­stwa domu do żłobka? – pyta Zeke.

      – Sie­dem minut samo­cho­dem. Żło­bek znaj­duje się po dru­giej stro­nie Lam­bo­hov.

      Sie­dem minut.

      Kilka kilo­me­trów.

      Wystar­cza­jąco, by zwy­czajny, prze­mę­czony mózg mógł zapo­mnieć, wyłą­czyć się.

      Wystar­cza­jąco, by dziecko zasnęło, zapa­dło w sen, który przy­czyni się do jego śmierci.

      – Co będzie dalej? – pyta Anders Anders­son.

      No wła­śnie, co dalej? – pyta w myślach Malin.

      – Będziemy musieli prze­pro­wa­dzić sek­cję zwłok Oli­vera – mówi Zeke. Malin sły­szy, że żałuje tych słów, zanim jesz­cze wypo­wie ostat­nią sylabę.

      – Będzie­cie go kroić?

      Malin przy­ta­kuje.

      – Musimy.

      Męż­czy­zna kręci głową.

      – Od czasu do czasu Fanny zda­rzały się jesz­cze nie­wiel­kie zaniki pamięci. Ale ni­gdy bym nie podej­rze­wał, że dopro­wa­dzą do cze­goś takiego. Cho­dziło raczej o to, że jechała na zakupy do ICA i kom­plet­nie zapo­mi­nała, co miała kupić. Ni­gdy o coś takiego. – Wstaje. – Skoń­czy­li­śmy już? – pyta. – Chciał­bym wró­cić do Fanny. Nie chcę, żeby była teraz sama. Tak jak sam musiał być Oli­ver.

      – Pro­szę jesz­cze podać numer tele­fonu do żłobka i do pana den­ty­sty i to będzie już wszystko – mówi Malin.

      – Po co? – pyta Anders­son, znów drży mu dolna warga.

      – Dla dobra śledz­twa – odpo­wiada Malin. – Musimy potwier­dzić pana wer­sję zda­rzeń. To czy­sta rutyna. Nic poza tym.

      Męż­czy­zna kiwa głową.

      – Ona zabiła dziecko – stwier­dza. – A teraz musi z tym żyć.

      Malin wbija w niego wzrok.

      A więc tak to widzisz?

      Naj­wy­raź­niej czyta jej w myślach.

      – Prze­pra­szam – mówi. – Nikogo nie zabiła, po pro­stu popeł­niła strasz­liwy błąd. – Patrzy Malin w oczy. Jakby w jej spoj­rze­niu pró­bo­wał zna­leźć coś, od czego mógłby zacząć następne zda­nie. – Kocham ją – dodaje. – Zawsze będę ją kochał, cokol­wiek zrobi. Zawsze ją kocha­łem, odkąd zoba­czy­łem ją po raz pierw­szy.

      Malin ude­rzają te słowa. Ni­gdy nie doświad­czyła takiej miło­ści, ni­gdy nie była do tego zdolna.

      – Powia­do­mił pan już bli­skich? – pyta.

      Anders Anders­son wydaje się zasko­czony.

      – Mamę. Mój tato zmarł dawno temu – odpo­wiada.

      – Powia­do­mił ją pan?

      Anders­son pota­kuje.

      – Naj­pierw zadzwo­ni­łem do niej. Póź­niej do rodzi­ców Fanny. Nie mogli uwie­rzyć, że to prawda. Nikt nie mógł. Nikt nie może w to uwie­rzyć. Nawet ja. Ani Fanny.

      11

      Kiedy pod­je­chali pod szpi­tal, nie udało im się zna­leźć miej­sca w cie­niu, więc zamiast tego zatrzy­mali się na środku dużego par­kingu. Pięć­set metrów dalej, za wyso­kimi sosnami, Malin dostrzega zarys daw­nych koszar, w któ­rych mie­ści się komenda poli­cji.

      Upał wci­ska ich w zie­mię. Ludzie, któ­rzy zmie­rzają do szpi­tala lub z niego wycho­dzą, poru­szają się ospale, nie chcą się spo­cić, nie mogą się powstrzy­mać od spo­glą­da­nia w górę na bez­chmurne niebo.

      Malin otwiera drzwi od strony pasa­żera.

      Ude­rza ją jesz­cze gor­sza fala gorąca.

      Ma przed oczami chłopca, widzi, jak pró­buje się uwol­nić, jak krzy­czy. Sły­szy, jak jego krzyk zostaje powoli zdu­szony przez upał, jak ciężko mu oddy­chać, jak kwili, dyszy, a potem się pod­daje.

      Nie mogę wsiąść do auta, myśli. Po pro­stu nie mogę.

      Zeke otwo­rzył już drzwi po stro­nie kie­rowcy. On też się waha, patrzy na nią i kręci głową.

      Okrop­ność.

      Okropny pora­nek. Malin szybko rzuca okiem na zegar na desce roz­dziel­czej. Kilka minut po dru­giej. Dostaje ese­mesa od Görana Möllera, za pół godziny chce zor­ga­ni­zo­wać spo­tka­nie. Pisze w odpo­wie­dzi:

      Nie ma pro­blemu. Zaraz wra­camy.

      – Nie dam rady jechać samo­cho­dem – stwier­dza potem. – Co ty na to, żebym wró­ciła pie­szo?

      Zeke kiwa głową. Pró­buje się zdo­być na uśmiech.

      – Nie mam nic prze­ciwko, jeśli tylko dasz radę iść w tym skwa­rze.

      – To nie­da­leko.

      – W tym upale wszystko jest daleko.

      Malin odwraca się, rusza spa­ce­rem przez par­king w stronę komendy. Za ple­cami sły­szy, jak Zeke odpala sil­nik i odjeż­dża.

      Przy­spie­sza kroku, prze­cina drogę i wcho­dzi do lasu, powoli idzie ścieżką pośród sosen pro­wa­dzącą do daw­nych koszar. Zatrzy­muje się, przy­siada na ławce, pró­buje ode­tchnąć. Chce jej się pić. Wody albo jesz­cze lepiej piwa. Ale nie może pić piwa. Cza­sami czuje pra­gnie­nie, które oplata ją niczym macki ośmior­nicy, ale udaje jej się powstrzy­mać. Dzień za dniem. Stroni od wszyst­kiego, co wiąże СКАЧАТЬ